Asia Orsztynowicz

„CISZA JEST MOIM ŚWIATEM, ALE NIE PRZESZKADZA MI W ŻYCIU” – ASIA ORSZTYNOWICZ

Choć życie nie szczędziło jej trudnych doświadczeń, nigdy nie przestała iść naprzód. Krok po kroku, z determinacją i uporem, walczyła o siebie i życie na własnych zasadach. Początki nie były jednak łatwe – brak akceptacji, samotność, poczucie odrzucenia… A jednak nie pozwoliła, by to ją złamało. Dziś, patrząc na nią, widzę pewną siebie, zdeterminowaną kobietę, która potrafi cieszyć się każdym dniem. Nie słyszy, ale czuje więcej niż inni. Cisza jest jej światem, ale nie przeszkadza jej w życiu. 

O odwadze, sile charakteru, mężczyznach rodem ze średniowiecza i wyjątkowej więzi z mamą, dzięki której „nie miga, a czyta ludzi” – Asia Orsztynowicz.

Asiu, wiele osób – często nawet nieświadomie – żyje według narzuconych zasad i schematów, dostosowując się do oczekiwań otoczenia, społecznych norm i tego, co wypada. Ty wybrałaś inną drogę. Ty cały czas szłaś pod prąd. Zdecydowałaś, że nie będziesz dostosowywać się do utartych schematów, a zbudujesz świat, w którym będziesz żyć na własnych zasadach. Skąd w Tobie taka siła? Skąd odwaga i potrzeba życia na przekór wszystkim i wszystkiemu?

To nie była łatwa droga. Wiele razy upadałam. Bardzo dużo w życiu płakałam. Widziałam wokół siebie fałszywych ludzi. Otaczały mnie osoby, które mówiły mi: „Dziewczyno, poddaj się, po co się tak męczyć? I tak nie dasz rady!”. I ja w to wierzyłam. Tak było w podstawówce, gimnazjum, technikum… Nauczyciele na każdym kroku dawali mi do zrozumienia, że z racji tego, że nie słyszę, nie ma tu dla mnie miejsca. Często wzywali mnie do tablicy, a potem mówili: „Siadaj, i tak nie umiesz”. Od samego początku musiałam nauczyć się żyć mimo braku akceptacji otoczenia. To bolało. Żyłam w wiecznym stresie. Pamiętam, że cały czas miałam mokre dłonie.

Miałaś wtedy kilkanaście lat. Byłaś jeszcze dzieckiem. Jak sobie z tym radziłaś? 

Modliłam się, żeby było już po lekcjach. 

Ale to trwało latami… 

Raz było lepiej, raz gorzej. Pamiętam takie dni, kiedy wracałam ze szkoły i płakałam. Bardzo dużo płakałam.

A pamiętasz moment, w którym zdecydowałaś, że nie będziesz uczyć się języka migowego, a nauczysz się mówić? Co było impulsem do tej decyzji?

Kiedy byłam mała, logopeda powiedział, że mam szansę nauczyć się mówić. Zaproponował wtedy, żebym nie uczyła się migać, dopóki nie nauczę się mówić, bo gdy opanuję język migowy, będzie mi o wiele łatwiej, ale wtedy nie będę miała motywacji, by włożyć jakikolwiek wysiłek w naukę mówienia. I wyszło mi to na dobre.

Nie chciałaś iść na łatwiznę.

Absolutnie nie. Mama zawsze tłumaczyła mi, że jestem inna. Ale wierzyła we mnie. Wiedziała, że dam radę. Wierzyła, że mogę uczyć się w zwykłej szkole i że nie muszę chodzić do szkoły specjalnej.

Mama od początku wierzyła w to, że się uda? Nigdy nie zwątpiła?

Zawsze! Nieustannie ją za to podziwiam. Gdy dowiedziała się, że nie słyszę, była załamana, ale nigdy się nie poddała. Ludzie mówili jej, żeby wysłała mnie do szkoły specjalnej, bo będzie miała spokój. Pojechała wtedy do tej szkoły, by zobaczyć, jak to wygląda… Była przerażona. Powiedziała, że najpierw spróbujemy w zwykłej szkole, a jeśli się nie uda, to wtedy będziemy się martwić. Szybko napotkałyśmy jednak problemy, bo dyrektor szkoły nie chciał mnie przyjąć. Mówił, że nie dam rady. A ja dałam radę! Wiem, że to udało się tylko dzięki mojej mamie. Podziwiam ją. Że miała taką wiarę i taką siłę. Chroniła mnie na każdym kroku. Poświęciła dla mnie wszystko. Rzuciła studia, pracę, by mnie wychować i nauczyć normalnego funkcjonowania. Dopiero jak się usamodzielniłam, moja mama poszła na studia. Miała wtedy 43 lata… A wcześniej robiła wszystko tylko z myślą o mnie. Pamiętam, że cały mój pokój był wyklejony kartkami. Mama pisała na nich słowa – najpierw proste, jak „szkoła”, wielkimi literami, potem małymi. Kiedy już nauczyłam się danego słowa, zdejmowała kartki i wieszała nowe. Po jakimś czasie wracały te wcześniejsze, by sprawdzić, czy nadal je pamiętam. Przygotowywała dla mnie uzupełnianki – miałam dopisywać brakujące litery. Tak właśnie, krok po kroku, przyswajałam ortografię i  gramatykę. Dziś czasem śmieję się w duchu, gdy znajomi pytają mnie, czy jakieś słowo pisze się razem, czy osobno. 

Opowiadasz o swojej mamie z ogromną miłością i szacunkiem. Czego się od niej nauczyłaś? Jakie cechy swojej mamy dostrzegasz w sobie teraz, jako dorosła kobieta?

Miałam bardzo dobry wzór do naśladowania. Teraz wiem, że jestem taka sama – wierzę do końca i nigdy się nie poddaję. 

Zastanawiałaś się kiedyś, jak wyglądałoby Twoje życie, gdybyś poszła drogą, którą inni chcieli Ci wyznaczyć? Gdybyś nauczyła się porozumiewać wyłącznie za pomocą języka migowego, zamiast czytać z ruchu ust i mówić? Gdyby nie było przy Tobie mamy – takiej, która z uporem i miłością walczyła o każde Twoje słowo, pchała Cię naprzód, pod prąd?

Myślę, że wtedy mój świat byłby bardzo ograniczony. Może nie miałabym odwagi, by marzyć? A może w ogóle bym tych marzeń nie miała? Nie miałabym tylu możliwości rozwoju. Nie dotarłabym tu, gdzie jestem dziś. Byłabym zupełnie innym człowiekiem.

Domyślam się, że początki jednak nie były dla Ciebie łatwe. Dużo było takich chwil, w których chciałaś odpuścić i powiedzieć: „nie dam rady”?

Bywało bardzo ciężko. Bo choć miałam ogromne wsparcie mamy, często byłam z tym wszystkim sama. Nawet gdy dzieci dokuczały mi w szkole, nie mówiłam jej o tym. Nie chciałam jej dokładać smutków i problemów. Nie chciałam, żeby czuła się winna, że mnie urodziła. Całe życie robiłam wszystko, żeby jej pokazać, że dam radę. Że nie musi się już o mnie martwić.

A sporty ekstremalne? Przez nie też chciałaś mamie coś udowodnić?

Pewnie na początku robiłam wiele rzeczy, żeby udowodnić i jej i innym, że mogę żyć normalnie. Że sobie poradzę. Ale z drugiej strony, jest to coś, co po prostu kocham! Psychoterapeuta powiedział mi kiedyś, że muszę żyć i robić wszystko dla siebie. Nie po to, by komuś coś udowodnić. I dziś już tak robię.

Nie bałaś się?

Cały czas się boję. I mimo to – robię. Robię wiele rzeczy, mimo strachu.

A Ty lubisz się nudzić w życiu? Znasz taki stan?

Na pewno doceniam czas, kiedy mogę odpocząć. Kiedyś tego nie potrafiłam. Bez przerwy musiałam coś robić, bo inaczej miałam poczucie, że życie mi ucieka. Teraz rozumiem, że bardzo ważny jest balans, a nie cały czas tylko dopamina, dopamina, dopamina…

Jak Twoja mama reagowała na te wszystkie Twoje dokonania? Chciałaś jej pokazać, że dasz sobie radę, a jednak często robiłaś nieco szalone rzeczy – skok ze spadochronem, paralotnia… Nie pomyślałaś, że to przyniesie odwrotny skutek?

Na początku mama bardzo martwiła się o mnie i pytała mnie: Po kim Ty to masz?”. Dziś jest chyba ze mnie dumna. Wiadomo, że dalej się o mnie boi, bo przecież jestem jej dzieckiem, ale widzi, że sobie radzę. Widzi, że robię nawet więcej niż osoby słyszące, więc chyba może być dumna. Dumna też z samej siebie. 

A gdzie w tym wszystkim jest tata?

Nie ma. Mój tata nigdy mnie nie przytulił. Nigdy nie usiadł ze mną do zabawy. Od początku byłam dla niego kimś obcym. Nazywał mnie bękartem. Mamie powtarzał, że to jej wina, że nie słyszę  – chociaż poród przebiegł prawidłowo, a ona przez całą ciążę bardzo o siebie dbała. Nikt nie potrafił wytłumaczyć, co się tak naprawdę wydarzyło. Dziś mamy jedno podejrzenie, którego nigdy nie uda się już zweryfikować… Kiedy przyszłam na świat, według lekarzy wszystko było w porządku. Byłam zdrowa, a mimo to moja mama przez dwa dni nie mogła mnie zobaczyć. Gdy pytała, dlaczego, za każdym razem słyszała inną wymówkę. Kiedy w końcu mnie dostała, zauważyła na mojej głowie niewielki guzek. Ale nikt o nim nie wspominał. Nie było żadnego wyjaśnienia. A może ktoś mnie niechcący upuścił podczas kąpieli? Może coś się wydarzyło? To są tylko domysły, które do dziś nie dają nam spokoju. W tamtym czasie nie wykonywano jeszcze badań słuchu u noworodków. Mnie przebadano dopiero po roku – dopiero wtedy pediatra zauważył, że coś jest nie tak. Że nie reaguję na polecenia. Ale moja mama wcześniej niczego nie podejrzewała. Byłam bystrym dzieckiem. Kiedy bawiłam się na podłodze, a ona mnie wołała, odwracałam się w jej stronę. Czułam jej kroki, czułam wibracje podłogi i dlatego reagowałam. Nie przyszło jej do głowy, że nie słyszę.

A jakie bariery były dla Ciebie trudniejsze do pokonania – te zewnętrzne, które nakładało na Ciebie otoczenie, czy te, które kiedyś były w Twojej głowie? 

Bardzo szybko zrozumiałam, że jestem inna – nie gorsza, po prostu inna. Bo to wpajała mi zawsze mama. Jednak otoczenie często pokazywało mi, że jestem gorsza. Ludzie dokuczali mi, wytykali palcami. Było coraz trudniej. Z perspektywy czasu widzę, że ja to po prostu wypierałam. Mimo wszystko parłam do przodu. Nie miałam celów, bo nie wierzyłam, że coś mogę osiągnąć. Chciałam skończyć podstawówkę – gdy ją skończyłam, chciałam ukończyć gimnazjum. Wierzyłam, że wtedy będzie już lepiej. Większa świadomość innych i więcej akceptacji? Niestety tak nie było. Żyłam więc nadzieją, że w liceum na pewno się to zmieni. A tak naprawdę lepiej było dopiero na studiach. Wiesz, czasami zastanawiam się, skąd miałam wtedy tyle siły, by to przetrwać…

Kiedy uwierzyłaś w siebie? 

Przez bardzo długi czas – właściwie do dwudziestego roku życia – nie wierzyłam w siebie. Noszenie w sobie poczucia bycia „inną”, gorszą i niewystarczającą towarzyszyło mi każdego dnia. Przez lata nie potrafiłam spojrzeć na siebie z życzliwością. Dopiero w okolicach dwudziestki coś zaczęło się we mnie zmieniać. Powoli, bardzo nieśmiało, zaczęłam otwierać się na ludzi. Zaczęłam rozmawiać z samą sobą – przekonywać siebie, że jestem w porządku taka, jaka jestem. Że nie muszę niczego udowadniać, by zasłużyć na akceptację. Ale jeśli mam być szczera, to tak naprawdę uwierzyłam w siebie dopiero kilka lat temu. To była moja wewnętrzna rewolucja. Zaczęłam patrzeć na świat inaczej – spokojniej, pewniej. Dziś moje poczucie własnej wartości nie zależy już od tego, co ktoś o mnie powie, jak mnie oceni. Buduję je sama. I to jest dla mnie ogromna i najważniejsza zmiana.

A jak zmieniło się Twoje podejście, kiedy zobaczyłaś, że „to działa”? Że możesz „czytać ludzi”? Że możesz normalnie się z nimi komunikować? Jak to wpłynęło na Twoje poczucie własnej wartości?

Na pewno miało to na mnie ogromny wpływ. Wiem, że przez tę większą pewność siebie, na pewno lepiej mówię i powiedziało mi o tym już wiele osób. Jestem bardziej otwarta. Kiedy byłam niepewna, mówiłam dużo gorzej. Teraz mam zupełnie inną energię i mam nadzieję, że to czuć.

Jakie masz teraz marzenia? Co chciałabyś osiągnąć?

Marzeń mam dużo. Trochę ich już spełniłam. Jak zaczęłam nieco odważniej marzyć, to i tak kompletnie nie wierzyłam, że mogę czegoś dokonać. A później to zrobiłam. Zobaczyłam, że mogę do nich dążyć i je realizować. One czasem wymagają dużo wysiłku, czasu, pieniędzy i zdrowia… ale trzeba je mieć i trzeba je spełniać. 

A jakie jest Twoje największe marzenie?

Mieć przy sobie kogoś bliskiego. Mieć mężczyznę, który będzie przy mnie – na dobre i na złe. Będzie mnie wspierał, a nie hamował w rozwoju. Da mi po prostu ten spokój i poczucie bezpieczeństwa. To od zawsze było moim największym marzeniem. Chcę czuć, że nie jestem sama.

Boisz się samotności?

Bardzo. Myślę, że jestem stworzona do życia wśród ludzi i nie wyobrażam sobie tego, że mogłabym zostać na tym świecie sama. To uczucie towarzyszy mi od czasu rozwodu, gdy wracam do pustego domu, w którym nie mam do kogo otworzyć buzi, nie mam kogo zapytać, jak mu minął dzień… Mam w sobie tyle miłości, że chciałabym móc ją na kogoś przelać. Dzieci nie planuję, bo nie czuję instynktu macierzyńskiego – i za to pewnie też spadnie na mnie hejt. Ale chciałabym dać tę miłość komuś, kto pokocha mnie taką, jaką jestem.

Wspomniałaś o rozwodzie… Czy to jest temat tabu?

Absolutnie nie. Dla mnie nie ma tematów tabu.

To było trudne doświadczenie? Coś w Tobie zmieniło?

To było bardzo trudne doświadczenie. Czy coś we mnie zmieniło? Chyba nie… Ale na pewno odebrało mi wiarę w miłość. Wiarę w mężczyzn, ale nie przez mojego byłego męża. Kiedy się poznaliśmy, wszyscy mówili, że jesteśmy stworzeni dla siebie. Że pasujemy idealnie. Był tak samo szalony jak ja. Mieliśmy wspólne marzenia, cele i tę samą energię. Wszystko robiliśmy razem, a co najważniejsze – naprawdę lubiliśmy spędzać ze sobą czas. Kiedy nasi znajomi nie mogli się spotkać, wychodziliśmy sami na miasto i świetnie się bawiliśmy. Bardzo to doceniałam. Może dlatego tak bardzo bolało, gdy to się skończyło. Bo straciłam nie tylko męża – straciłam najlepszego przyjaciela. Być może pomogłaby terapia małżeńska? Może dzięki nie moglibyśmy uniknąć rozwodu…?

Masz wątpliwości?

Czasem tak. Myślę, że trochę się pogubiliśmy. Każde z nas realizowało się w swojej branży i z czasem oddaliliśmy się od siebie. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Byliśmy przytłoczeni problemami i presją, jaką nakładaliśmy na samych siebie – żeby zrobić jak najwięcej. Każdy chciał iść w swoją stronę i zapomnieliśmy, że jesteśmy w tym razem. Zapomnieliśmy o rozmowie, więc ta frustracja rosła. Bardzo żałuję, że nie zawalczyliśmy o to małżeństwo. Ja chyba nawet pierwsza się poddałam… Nie miałam już siły. Potrzebowałam wtedy pomocy, a byłam sama. Ale wiem też, że nie dawałam wtedy tego wsparcia mężowi – nie miałam siły, żeby samą siebie podnieść, a co dopiero jego.

Asiu, porozmawiajmy chwilę o Twoim życiu zawodowym. Na co dzień pracujesz jako fizjoterapeutka. Wspominałaś kiedyś, że wybrałaś tę drogę, by pomagać innym, którzy – tak jak Ty – mierzą się z trudnościami. Czy czujesz, że Twoja praca daje Ci spełnienie?

Kiedyś marzyłam o medycynie, ale ktoś powiedział mi, że mogę mieć z tym duży problem. Że przecież tam trzeba używać na przykład stetoskopu… Dziś wiem, że są specjalizacje, w których moja głuchota nie byłaby przeszkodą, ale wtedy nie potrafiłam tego sobie wyobrazić. A że od zawsze kochałam ruch i aktywność, zdecydowałam się na fizjoterapię. I absolutnie nie żałuję. Kocham swoją pracę, choć muszę przyznać, że ten zawód jest w Polsce bardzo niedoceniany. Ludzie często wolą pójść do kosmetyczki niż zadbać o siebie u fizjoterapeuty. Wielu ufa tylko temu, co powie lekarz – a przecież i lekarz może się mylić. Zdarza się, że przychodzi do mnie pacjent ze skierowaniem na konkretne zabiegi, a ja widzę, że przy jego schorzeniu są one niewskazane. Kiedy próbuję to wytłumaczyć, słyszę: „Ale przecież lekarz tak powiedział, a pani ma tylko magistra…”. Wtedy proszę, żeby wrócili do lekarza. Dla mnie najważniejsze jest zdrowie pacjenta, a nie ślepe wykonywanie zleceń.

Co daje Ci ta praca?

Akurat teraz mam małą przerwę zawodową i szukam nowej pracy, ale zawsze powtarzam – największą nagrodą w moim zawodzie był uśmiech pacjenta. Myślę, że moje własne doświadczenia sprawiły, że potrafiłam lepiej zrozumieć drugiego człowieka. Przychodzili do mnie ludzie z różnymi problemami. Czasem czułam się trochę jak psycholog. Zwierzali mi się, opowiadali o swoich lękach, trudnościach, o tym, że tracą sens życia. Mówili, że czują się ciężarem dla swoich bliskich. To były bardzo trudne rozmowy. Dla mnie samej – emocjonalnie wyczerpujące, bo jestem osobą bardzo wrażliwą. Ale jednocześnie czułam, że mogę dawać im nie tylko ulgę w bólu fizycznym, ale też wsparcie i nadzieję. I to było dla mnie najważniejsze.

A Ty czułaś się kiedyś ciężarem dla swojej rodziny?

Nie chciałam dopuścić do tego, by się tak czuć… Dlatego robiłam różne rzeczy, by udowodnić mamie, że nie musi się o mnie martwić. Robiłam wszystko, by nigdy nie żałowała tego, że mnie urodziła.

Często czujesz, że ludzie traktują Cię inaczej? Że nie jesteś dla nich równym partnerem do rozmowy?

Dzisiaj na pewno dużo rzadziej niż kiedyś, ale nadal zdarzają się takie sytuacje. Staram się wtedy wytłumaczyć tej osobie, jak jest naprawdę. Nie chcę jej dowalić, tylko z nią porozmawiać, żeby zobaczyła drugą stronę. Jeśli jest to człowiek zdrowomyślący, to przeanalizuje wszystko i wyciągnie jakieś wnioski.

Spotykasz się z hejtem?

Coraz częściej. Im mam więcej obserwatorów, tym więcej hejtu. Często dostaję wiadomości, w których ludzie twierdzą, że robię wszystko pod publikę. Że chwalę się rzeczami, które nie są żadnym osiągnięciem. Kiedyś ktoś napisał mi, że skończyłam szkołę, ale to nic wielkiego, bo on też ją skończył. Że jest pilotem i nie chwali się tym na każdym kroku. Odpisałam, że bardzo mu gratuluję, ale jestem ciekawa, czy gdyby nie słyszał, to również skończyłby taką szkołę. Czasem myślę, że przez to, że jestem aktywna na Instagramie, że pokazuję siebie, ludzie zaczynają mnie postrzegać jak gwiazdę i celebrytkę. Faceci się mnie boją. Patrzą na mnie i są przerażeni tym, że jestem taka samodzielna. Ale ja zawsze musiałam taka być. Czasami smuci to, że ludzie nie widzą, jak wielki wysiłek ktoś musi włożyć i jaką musi mieć determinację, by osiągnął to, co dla innych jest oczywiste. Wiesz, co jest ciekawe? Najczęściej za takim hejtem stoją mężczyźni…

Być może, gdy widzą kobietę, która tak radzi sobie w życiu, jest silna i niezależna, czują zagrożenie. Zachwianie tradycyjnych ról. 

Dokładnie tak! A nie masz czasem wrażenia, że w pewnych kwestiach wracamy do średniowiecza? Coraz częściej spotykam się z przekonaniem, że rola kobiety powinna ograniczać się do siedzenia w domu, wychowywania dzieci i gotowania obiadów. Oczywiście – nie wszyscy mężczyźni tak myślą, ale zauważam, że wciąż wielu z nich nie potrafi zaakceptować kobiety, która ma własne ambicje, cele i chce się realizować. Ja całe życie byłam sama i musiałam być silna. Musiałam radzić sobie w każdej sytuacji. Czasem mężczyźni mają problem z tym, że jestem taka samodzielna. Mówią, że przez to jestem za mało kobieca. 

Mogłoby się wydawać, że bycie samodzielną i silną kobietą jest czymś, z czego powinnyśmy być dumne, a okazuje się, że czasem lepiej nie pokazywać swojej niezależności. Dla niektórych samodzielna i silna kobieta jest zagrożeniem, a nie inspiracją. 

Dzisiaj mężczyźni boją się takich kobiet. Ale my musimy takie być! Jeśli będziemy miały przy sobie faceta, który się nami zaopiekuje, który zapewni nam to bezpieczeństwo – odpuścimy. Będziemy mogły mieć więcej kobiecej energii. Pozwolimy się sobą zaopiekować. Myślę, że dziś dużo facetów nie rozumie, że bycie samowystarczalnymi i zaradnymi, nie zawsze jest naszym wyborem.

A kiedyś hejt bardziej dotykał Cię niż teraz? Uodporniłaś się?

Znam swoją wartość i teraz mnie to aż tak bardzo nie dotyka. Czasem bywa po prostu przykre…

Dziś jest dużo influencerów, którzy stali się celebrytami, pokazując swoje życie. Czasem jakieś dramaty, trochę kontrowersji. A ja życzę Ci, by hejterzy, którzy dopatrują się u Ciebie „wybijania się” na niepełnosprawności, dostrzegli tak naprawdę ten przekaz, który według mnie płynie z Twojej aktywności w social mediach… Pokazanie, że zawsze warto wierzyć w siebie. Że warto podjąć choćby rękawice, by walczyć z ograniczeniami, które najczęściej są w naszych głowach.

Bardzo Ci dziękuję, że zwróciłaś na to uwagę! Bo właśnie to jest moim celem. Chcę, żeby człowiek, który już trafi na mnie w sieci, pozna moją historię, zobaczył, że naprawdę „może więcej niż myśli”. Ja nie chcę mu pokazać: „Jestem zajeb***, a Ty nie”. Ja chcę temu człowiekowi dać jakiś impuls, by po prostu uwierzył w siebie i swoje możliwości. 

Zastanawiałaś się kiedyś, czy ten hejt, który czasem Cię spotyka, nie wynika po prostu z ludzkiej zazdrości? Może to nie tyle złośliwość, co frustracja. W końcu jesteś aktywna, zaangażowana, czerpiesz z życia pełnymi garściami – mimo trudności, z którymi musisz się mierzyć. Może właśnie to boli najbardziej tych, którzy – choć nie mają takich ograniczeń – nie potrafią lub nie chcą żyć tak odważnie i świadomie.

Zawsze zastanawiam się, dlaczego ludzie, którzy mają takie możliwości, by korzystać z życia, robić dużo rzeczy… Ludzie, którzy nie mają ograniczeń, siedzą i nic nie robią. Dlaczego z tego życia nie korzystają?

A co dla ciebie znaczy „żyć pełnią życia”?

Czerpać z niego garściami – z tych małych, codziennych chwil, które często umykają w biegu. Potrafię zachwycić się pięknym widokiem, zachodem słońca, powiewem wiatru. Takimi drobnostkami, które dla wielu są niewidzialne, niedostrzegalne. Tymczasem, aby naprawdę poczuć życie, trzeba się czasem zatrzymać. Przestać gonić, spojrzeć przed siebie i dostrzec to, co nas otacza. Mam wrażenie, że dziś ludzie tylko pędzą – za czymś, co często okazuje się zupełnie nieistotne. Czasami myślę, że chyba nie pasuję do tego świata. Patrzę na to wszystko i mam wrażenie, że zmierzamy w bardzo złym kierunku…

To jesteśmy z tego samego świata… Asiu, na koniec mam do Ciebie jeszcze jedno pytanie – co dziś powiedziałabyś małej Asi?

Bardzo trudne pytanie. Muszę pomyśleć… Może powiedziałabym jej:  „Nie martw się. Prędzej czy później ludzie Cię zaakceptują. Zobaczysz, że możesz wszystko – nawet jeśli nie słyszysz. Wiem, że teraz trudno Ci w to uwierzyć. Że nie widzisz w sobie wartości, nie masz siły. Ale uwierz mi – będzie dobrze. Potrzeba tylko czasu”. Wiesz, widzę teraz tę małą Asię… Wycofaną, smutną, zagubioną i nieszczęśliwą. I nawet przez chwilę nie przyszłoby mi do głowy, że pewnego dnia znajdę się tu, gdzie jestem teraz. Że będę mogła spojrzeć na tamtą siebie z czułością. Dziękuję Ci za to pytanie, bo dzięki niemu mogę zobaczyć, jak daleką drogę przeszłam.

Rozmowa ta była opowieścią o sile, która rodzi się z cierpienia. O wierze, która dojrzewa wbrew wszystkiemu. O życiu, które – choć nie zawsze gra fair – może zyskać nowy sens. Sens, który możemy mu nadać.  Asiu, dziękuję Ci za energię, którą się dzielisz!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *