„WYMAGAM DUŻO OD SIEBIE, PONIEWAŻ NIE MAM TEJ ZALETY, ŻE JESTEM PEŁNOSPRAWNY. TO DLATEGO MUSZĘ POKAZAĆ, ŻE JESTEM W STANIE ŻYĆ I ROBIĆ WIELE RZECZY DOKŁADNIE TAK SAMO, JAK ZDROWI, NORMALNI LUDZIE” – DAWID GWOŹDZIK
Litujemy się i współczujemy, choć sam tego nie potrzebuje. Podziwiamy i patrzymy z niedowierzaniem na dokonania, które w jego odczuciu, choć są pewnym wyzwaniem, nie są czymś nadzwyczajnym. Stereotypowo narzucamy mu ograniczenia i widzimy jedynie bariery, które wydają nam się nie do pokonania. A on? On obala stereotypy, przekracza granice i przełamuje bariery, chcąc udowodnić, że choć niewidomy, jest normalnym człowiekiem, dla którego chcieć znaczy móc. O codzienności, jakiej stawia czoła i niezwykłości, której jest żywym dowodem, rozmawiałam z Dawidem Gwoździkiem – niewidomym, który zdobył jeden z europejskich czterotysięczników.
Dawidzie, znając Twoje dokonania, czy cele, jakie sobie stawiasz, ciężko uwierzyć, że na co dzień borykasz się z jakimikolwiek ograniczeniami. Dla wielu jednym z największych będzie jednak fakt, że jesteś niewidomy.
Miałem 10 miesięcy, kiedy wykryto u mnie jaskrę. Jaskra ma to do siebie, że niszczy nerw wzrokowy. Tak naprawdę nie wiem dokładnie, w którym momencie straciłem wzrok. W moim przypadku postępowała ona tak wolno, że jeszcze w wieku 7 lat jeździłem na rowerze. Niektórym wydaje się, że jak zamkną oczy, to jest tak samo. No nie – ja od ponad 20 lat przygotowywałem się do tego, co teraz robię. Dam Ci przykład – dajmy na to, że chcesz przejść przez ulicę. Stajesz i rozglądasz się. Widząc mnie, pomyślisz: “kurde, to niemożliwe, żeby on wiedział, kiedy jedzie samochód”. Ale osoba, która przez całe swoje życie korzysta głównie ze wzroku, to na tym zmyśle oprze całe poznanie. Ja nasłuchuję.
Niewidomi mają wyostrzone inne zmysły?
To nie jest prawda. Niewidomi bardziej zwracają uwagę na inne zmysły.
Jakie są szanse na odzyskanie wzroku?
Aktualnie sytuacja jest na tyle ustabilizowana, że ten stan się nie pogarsza. Jestem w trakcie terapii, która ma mi pomóc odzyskać wzrok. Jest to terapia metodą Domancica, która jest jedyną przebadaną na świecie bioenergoterapią. Na początku odbierałem to trochę jako takie czary-mary, ale zauważyłem, że z większą ostrością zaczynam widzieć zarysy. Ponoć we Wrocławiu polscy naukowcy odkryli coś takiego jak białko nieśmiertelne, które po podaniu usuwa jaskrę. Później pozostałoby jedynie zregenerować nerw wzrokowy.
Jednak to wszystko nie zatrzymało Cię. Od wielu lat stawiasz sobie cele i realizujesz marzenia, po które często nie sięgnęliby ludzie nie mający żadnych ograniczeń. Pamiętasz, jakie było Twoje pierwsze marzenie, które choć mogło wydawać się niemożliwe do zrealizowania, stało się faktem?
Wszystko zaczęło się od karate. Miałem wtedy 6 albo 7 lat. Leciał jeden ze słynnych filmów Bruce’a Lee, a ja, jak każdy mały chłopak byłem zafascynowany tym wszystkim. Tymi odgłosami. Tym, że jeden facet rozwalał 20 i wychodził z tego bez żadnego zadrapania. I co? Ja też tak chciałem, ale w domu ten pomysł nie spotkał się z aprobatą.
Marzeń jednak nie porzuciłeś?
Po latach, w pracy poznałem swojego pierwszego trenera. Od słowa do słowa rozpocząłem u niego treningi. Później trafiłem do mojego obecnego trenera – Tomasza Jończyka, który jest Wicemistrzem Świata w karate. Uczy prawdziwego, twardego karate. Nie sportowego, a takiego, które będzie skuteczne też na ulicy. Treningi są bardzo wymagające, ale dzięki temu jestem przygotowany na sytuacje, z jakimi mogę spotkać się w życiu codziennym.
Miałeś już okazję sprawdzić swoje umiejętności na ulicy?
I to nie raz. Kiedyś broniłem dziewczynę w ciąży, później broniłem 8-miesięcznego chłopczyka przed jego ojcem. Ostatnio miałem okazję sprawdzić się cztery lata temu na koncercie Skunk Anansie w Warszawie. Chciałem rozmienić sobie pieniądze, ale zamiast ekspedientki banknot wyrwał mi jakiś gość stojący obok. Jedna dźwignia, druga dźwignia…
Nie jesteś bezbronny. Wręcz przeciwnie – potrafisz obronić sam siebie i innych.
Wiesz, dla mnie to nie tylko rodzaj samoobrony. Karate wyrabia też charakter, uczy cierpliwości i radzenia sobie z porażkami.
Karate nie jest Twoim jedynym hobby, prawda?
O nie, tego jest więcej. Jestem uzależniony od adrenaliny, więc muszę sobie fundować różne rozrywki. Stąd na przykład spadochroniarstwo. Podczas ostatniego skoku postawiłem sobie jeden cel – musimy bić rekordy prędkości podczas spadania. Dlatego teraz skaczemy już bez draga, czyli takiego małego spadochroniku, który stabilizuje sylwetkę w powietrzu i nie pozwala przekroczyć pewnej prędkości. Ale ja lubię prędkość, więc ostatnio leciałem 274 km/h.
Chcesz by było jeszcze więcej?
Chyba nie. Dla mnie to wystarczająca prędkość. Przy większej samo spadanie trwa po prostu za krótko (śmiech).
16 sierpnia 2019 roku – jakie wspomnienie wiąże się z tą datą?
Jedno z ważniejszych w moim życiu. To właśnie tego dnia, o godzinie 11:10 udało się wejść na alpejski szczyt Breithorn.
Z tego, co wiem, to było Twoje drugie podejście do tego czterotysięcznika. Czy to oznacza, że nigdy się nie poddajesz?
Jeśli poddam się w górach, będę poddawał się też w życiu. A tego nie lubię. Czasami warto się zatrzymać, cofnąć się i zastanowić, co poszło nie tak i nad czym trzeba popracować. To nie działa tylko w górach, a we wszystkich aspektach życia. Jeśli chodzi o Breithorn, za pierwszym razem się nie udało, ponieważ nie byłem do tego odpowiednio przygotowany fizycznie.
Jak taka wyprawa wygląda od strony technicznej? Przed Tobą idzie przewodnik, za Tobą osoba asekurująca? Jak wyglądały przygotowania do tego przedsięwzięcia?
Ze mną szedł przewodnik Artur Zwatrzko i Marcin Pepliński, który bardzo dużo dla mnie zrobił. To on skontaktował mnie z Formą na Szczyt, z ludźmi, którzy przygotowywali Adama Bieleckiego do wyprawy na K2. Trener Karol Henning rozpisał mi treningi, a Marta Naczyk z kolei prowadziła mnie w zakresie suplementacji, diety. Całość przygotowań trwała około roku. Najpierw zaczynałem od trenowania na klatce schodowej. Pokonywanie schodów góra-dół-góra-dół – i tak przez półtorej godziny dziennie. Do tego dochodził rower treningowy. Treningi w fazie przygotowawczej, które rozpisał mi właśnie Karol Hennig, wyglądały już nieco inaczej. Po zbudowaniu takiej powiedzmy bazy, organizm musi zostać przygotowany na gwałtowniejsze, krótkotrwałe wysiłki. To był ciężki kawałek chleba, ale było warto. Dzięki tym poradom udało się zdobyć Breithorn.
Po sukcesie nie było apetytu na więcej?
Po powrocie planowaliśmy następną wyprawę, ale pandemia pokrzyżowała nam plany. Okazało się, że można polecieć, ale tylko na skały. Wcześniej już miałem okazję się sprawdzić na skałkach, więc decyzja była oczywista. Via ferraty, czyli żelazne drogi wyposażone w linę stalową, klamry – mega przeżycie. Do dziś wspominam Rio Secco, która miała być łatwiejsza od poprzednich. Wszystko pięknie, fajnie… tylko łatwiejsza jest pewnie dla osób, które widzą. Była tam bardzo wąska ścieżka, z której jak się schodziło trzeba było patrzeć, gdzie i jak tą nogę ułożyć. I to chyba ta via ferrata najbardziej mnie wyprała…
A powiedz mi jeszcze proszę skąd pomysł na wyprawę? Skąd idea zdobycia Breithorn? Była ona sposobem na realizację marzenia, przełamania barier czy może uświadomienia czegoś innym ludziom?
Poniekąd na pewno chciałem pokazać społeczeństwu, że jestem człowiekiem, który mimo pewnych ograniczeń, może żyć pełnią życia. Góry zawsze stanowiły dla mnie wyzwanie, ale tak samo jest w życiu – obierasz sobie jakiś cel i idziesz do niego, aż nie dojdziesz na sam szczyt. Osiągnięcie jego jest miarą tego sukcesu. Po drodze walczysz ze swoimi słabościami, hartujesz swój charakter… Choć u mnie to karate było pierwsze i to karate przełamywało we mnie wszystkie bariery czy lęki...
A teraz boisz się czegoś?
Samotności.
Przed kolejnymi wyzwaniami nie czujesz już lęku?
Już nie. Jeśli przełamiesz jakieś swoje bariery i dokonasz czegoś, co kosztowało Cię dużo wysiłku, zrobisz coś, w co nikt nie wierzył, to później już przestajesz się bać. Jeśli to Ci się udało, to uda się zrobić większe czy mniejsze rzeczy. Wszystko to kwestia pracy nad sobą. Zawsze byłem traktowany na zasadzie: “o biedny, jemu trzeba pomóc przejść przez ulicę”. Wszyscy patrzyli na mnie na zasadzie współczucia, litowania. Osoby niepełnosprawne naprawdę tego nie potrzebują. Zacząłem robić, według niektórych szalone rzeczy po to, by pokazać innym, że jeśli jestem w stanie chodzić po górach, wspinać się, czasem sobie polatać, to jestem też w stanie robić codzienne rzeczy.
Zdobycie Breithorn było pewnego rodzaju misją?
Poniekąd. Niestety nie do wszystkich to trafia. Nadal podziwia się mnie za to, że idę prosto chodnikiem. Od dłuższego czasu toczę o to twardą walkę. Rodzice osoby niepełnosprawnej są bardzo nadopiekuńczy. Słyszałem: “tego nie rób, bo sobie nie poradzisz”, “kanapki sobie nie rób, bo sobie palce poucinasz”. Społeczeństwo widzi to dokładnie tak samo. A ja musiałem przystosować się do życia w społeczeństwie. Radzić sobie sam. Dlaczego? Mam zamiar założyć rodzinę. A jeśli chcę założyć rodzinę, to nie mogę robić tylko wokół siebie czy być dodatkowym obciążeniem dla drugiego człowieka. Nie mogę być obowiązkiem, a muszę być wsparciem.
Jesteś człowiekiem, który dużo wymaga od siebie?
Wymagam dużo od siebie, ponieważ nie mam tej zalety, że jestem pełnosprawny. To dlatego muszę pokazać, że jestem w stanie żyć i robić wiele rzeczy dokładnie tak samo, jak zdrowi, normalni ludzie. Oczywiście mógłbym usiąść na kanapie i użalać się nad sobą, ale mogę też wstać i robić wszystko, aby ten komfort życia sobie poprawić.
Wiesz, że wiele ludzi mogłoby pozazdrościć Ci siły i hartu ducha?
Niestety ta moja siła wypala się przez takie podejście społeczeństwa, które tylko wątpi i na każdym kroku muszę mu udowadniać, że ja nie tylko chcę, ale i mogę. Ludzie dziwią się, że normalnie pracuję. Że jestem w stanie sam przygotować sobie śniadanie. Że ja też mogę wypić kielicha. No mogę, przecież jestem człowiekiem. Tyle że niewidomym.
Nie masz czasem ochoty zawiesić broni i przestać udowadniać to społeczeństwu?
Już nawet nie czasem.
Jednak cały czas podejmujesz walkę.
Wiesz, to wszystko jest kwestią nieustannej pracy nad sobą. Po tym całym współczuciu, braku wiary, w człowieku rodzi się wiele traum. I teraz to z nimi muszę walczyć.
Ciężko jest też walczyć ze stereotypami, powszechnymi przekonaniami i utartymi poglądami. Czasem warto jednak spojrzeć szerzej, by zrozumieć, że bardzo często chcieć znaczy móc.
2 komentarze
Żizel
Piękny wywiad, o niesamowicie silnym człowieku, dzięki któremu mam większą motywację do pokonywania swoich trudności, lęków… <3
Brzmi Znajomo
Cudownie jest czytać takie słowa! Pięknie byłoby, gdybyśmy wszyscy potrafili uczyć się od takich osób siły i podejścia do życia 🙂