Helena Norowicz, fot. Daniel Raczyński

„JESTEM BARDZIEJ XX-WIECZNA NIŻ XXI-WIECZNA” – HELENA NOROWICZ

W momencie wybuchu wojny miała zaledwie 5 lat. Do rodziców miała pretensje o to, że żyje. Choć wojenne obrazy do dziś ma w pamięci, swoje dzieciństwo wspomina z pewnym romantyzmem. Onieśmielona filmowymi kreacjami Grety Garbo, nie wierzyła w swoje możliwości. W teatrze, grając setki ról, spędziła jednak blisko 50 lat życia. Modelką została w wieku 80 lat. Dziś, mając prawie 90 lat przyznaje, że dużo dobrych rzeczy w jej życiu, to dzieło przypadku. Twierdzi, że zawsze warto mieć nadzieję, ale nie zawsze warto walczyć o swoje. Panie i Panowie – Helena Norowicz, aktorka i modelka, dla której “Czas nie istnieje”. 

Pani Heleno, chciałabym, by zabrała mnie Pani na chwilę do swojego dzieciństwa. Dobry to był czas? 

Czas przed wojną wspominam bardzo romantycznie. Żyłam blisko natury, odkrywałam świat. Mój dziadek był myśliwym. Miał swoją posiadłość tuż przy drodze, ale później postanowił przenieść się w głąb lasu. Byliśmy więc taką odosobnioną zabudową, bo najbliższa posiadłość była może jakieś 200 metrów dalej. To miało zarówno swoje dobre, jak i złe strony. Czuło się pewną niezależność i wolność, ale jednocześnie musieliśmy wystarczać sami sobie. Miałam dwie starsze i dwie młodsze siostry. Byłyśmy zdane tylko na siebie. Rolą tych starszych było organizowanie nam czasu, zabawianie nas i opiekowanie się nami. Mam z tego czasu naprawdę piękne wspomnienia. 

Powspominajmy zatem razem. 

Wiosną bawiłyśmy się z siostrami w czarodziejki, tworząc sukienki z kwiatu paproci. Pamiętam, jak chodziłyśmy razem po lesie i szukałyśmy takich cienkich drzew. Wchodziłyśmy na sam czubek, a z gałęzi robiłyśmy sobie coś na wzór huśtawki. Nie wszystkie drzewa były jednak elastyczne… Myślę sobie, że lubiłyśmy chyba adrenalinę, bo mimo to często wchodziło się na czubek jakiejś brzozy i wtedy razem z tym czubkiem lądowało się na ziemi. Nigdy nie zapomnę, jak pewnego dnia siostry postanowiły spuścić mnie ze spadochronu… Tylko jak skonstruować w tych czasach spadochron? Siostry były niebywale kreatywne. Wzięły szeroki kilim i grube powrozy. Obwiązały każdy róg, mnie przywiązały w pasie. Poszłyśmy do stodoły. Na dole naskubały trochę siana i mówią do mnie: “Tu, tu będziesz lądować”. Belki siana ułożone były wtedy po sam sufit. Wdrapałyśmy się na górę. Mówię, że nie skoczę, a one mnie tylko lekko pchnęły. Wylądowałam. Jak się ocknęłam, tylko jęknęłam, nie wiedząc czy ja jeszcze żyję czy już nie. Więc ten spadochron chyba jednak zdał egzamin… 

A czas, gdy skończyła się romantyczność? 

Z czasów wojny, mam w pamięci jedno szczególnie dramatyczne wydarzenie. Gdy zaczęła się inwazja, ludność z sąsiedniej wsi została zagoniona do jakiejś stodoły. Chłopi, kobiety, dzieci. Wszyscy razem. Zamknięci w jednej stodole. Stodole, która po paru minutach została podpalona. Rodzice nie wypuszczali nas wtedy z domu, ale ten gryzący dym przedostawał się do środka każdą najmniejszą szparą. Widziałam go przez okno. Czułam go. Do dziś pamiętam ten zapach. To doświadczenie coś we mnie złamało. Powiedziałam wtedy do rodziców, że ja nie chcę już żyć. Krzyczałam, że nigdy nie będę miała dzieci. Miałam do nich żal, że żyję. Że muszę na to patrzeć.

Ile miała Pani wtedy lat? 

Około 6 lat. Być może nie byłam do końca wszystkiego świadoma, ale wiedziałam, co się dzieje. Wie Pani… jak nie było elektryczności, do palenia służyło głównie łuczywo. Tym łuczywem łatwo było się też sparzyć. Znałam więc ten ból. Jednym z moich i moich sióstr ulubionych zajęć było spijanie kożucha z mleka. Wlewało się wtedy mleko do takiego szerokiego garnka i czekało aż podnosił się na nim kożuch. To była dla nas niesamowita atrakcja, ale nie raz się sparzyłam. Nie raz miałam bąble. Wiedziałam, co się wtedy czuje. A to był tylko paluszek… Tymczasem wiedząc, jaki to może być ból, wyobraziłam sobie tych ludzi, te dzieci, w tej stodole… To wszystko bardzo długo we mnie tkwiło jako dezaprobata świata. 

Kiedy zmieniło się to podejście? 

Jakaś przemiana nastąpiła już pewnie w tej małej dziewczynce, w momencie, gdy przyjechaliśmy do Koszalina. Choć początki nie były łatwe, to było przecież nowe życie. Rodzice nie byli do końca pewni, gdzie chcą się osiedlić. Ponieważ ziemie opuszczone przez Niemców były wówczas do dyspozycji, ojciec bardziej skłaniał się w tym kierunku. Mama natomiast powiedziała: “Jest pięć dziewcząt. Dziewczyny nie będą pracowały na roli. Dziewczyny muszą iść do szkoły”. Ojciec musiał ulec. W końcu jakąś pocztą pantoflową dowiedział się, że są przydziały domków w Koszalinie. I tak tam trafiliśmy.

Ile Pani miała lat, jak przyjechaliście do Polski?

Skończone 9 lat. 

Co zastała tutaj 9-letnia Helenka? 

Do Polski trafiliśmy w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Jednym z najbardziej magicznych momentów w roku. Pamiętam, że zanim przenieśliśmy się do Koszalina, kilka dni wcześniej kazali nam przewieźć wszystkie rzeczy do punktu repatriacyjnego. Chodziłyśmy z siostrami w tym obcym mieście, grubo poubierane i zaglądałyśmy ludziom do okien. Patrzyłyśmy, gdzie świecą się światełka. Gdzie stoją choinki. My wtedy tego nie miałyśmy. Dla nas, dzieciaków, to było takie poczucie niesprawiedliwości. Po latach czytałam wiersz Jastruna. Było w nim o rozstrzelanych domach… Do dziś tkwi we mnie takie wspomnienie, jak jakiś czas później pojechaliśmy do Warszawy i ja zobaczyłam te rozstrzelane domy. Tymczasem ta mała Helenka miała zupełnie inne wyobrażenie Warszawy, którą kiedyś widziała na zdjęciach przesłanych przez siostrę ojca. My – te zapyziałe wsioki, jak lubię to dziś nazywać – patrzyliśmy na te kobiety w kapeluszach, na te karety, jak na inny świat. I po latach przyjeżdżam do tego innego świata, a tam zastaję już tylko rumowisko. 

A jako dorosła kobieta, kiedy zaczęła Pani dostrzegać urodę tego życia? 

W Koszalinie namiętnie chodziłam do kina. Wtedy w duszy wiedziałam, że tak bardzo chciałabym grać. Patrzyłam zafascynowana na Gretę Garbo, na Marlenę Dietrich… Z drugiej strony stawałam przed lustrem, patrzyłam na siebie, na taką szarą myszkę i mówiłam: “Dziecko, gdzie ty do kina? Ty widziałaś te wszystkie gwiazdy?”. Patrzyłam oniemiała. Mam też takie wspomnienie z okresu, jak miałam może 3 latka i przyszedł kolega ojca, który wziął mnie na ręce i tak wysoko uniósł. Patrzyłam wtedy na ten świat z góry. Później przez wiele lat chciałam, by ktoś się nade mną pochylił, wziął mnie do jakiejś czarodziejskiej komnaty i wszystko odmienił. Bym znów mogła spojrzeć na ten świat z zupełnie innej perspektywy. 

Znalazł się ktoś taki? Wziął Panią do tej komnaty i magicznie odmienił życie? 

To cały czas było moje oczekiwanie. 

A czy w tym momencie życia, w którym się Pani teraz znajduje, wyciska Pani z tego życia wszystko to, co najlepsze?

Hmm… Zadałam sobie jakiś czas temu pytanie, czy to próżność, że w tym wieku cały czas chciałabym aktywnie zaistnieć, być, wypowiadać się. Mam nadzieję, że to nie próżność. Jest we mnie świadomość, że iskra nadziei na to, że może się udać, jest bardzo ważna. Jeśli czegoś chcemy i nie wiemy, jak to zrobić, ale potrafimy spojrzeć na to z optymizmem, to naprawdę może się udać. Jako żywe istoty mamy narzędzia, którymi możemy ten otaczający nas świat kreować. Choć trochę. 

Niekiedy odkładamy te narzędzia na później. Na czas, kiedy być może będziemy bardziej gotowi, dojrzalsi, lepsi… Ma Pani czasem takie poczucie, że dużo dobrych rzeczy w Pani życiu, wydarzyło się właśnie później? 

Wie Pani, ja jestem bardziej XX-wieczna niż XXI-wieczna. Mam świadomość upływającego czasu. To, że w tym wieku mogę utrzymywać taką formę psychiczną, formę fizyczną, a nawet formę zawodową, przynosi mi ogromną radość. Kiedy słyszę, że to, co robię, napawa optymizmem innych ludzi – dla mnie to jest najważniejsze. Mam świadomość tego, że za wiele rzeczy w moim życiu odpowiada przypadek. On przyszedł i wyciągnął rękę. Powiedział: “Daj mi swoją, poprowadzę Cię dalej”. Ja nie zrobiłam nic nadzwyczajnego. Nic takiego, czego ktoś inny nie mógłby zrobić. 

Pani Heleno, ale ja szpagatu nie zrobię. A Pani robi go niemal codziennie. 

Oj tam, wystarczy trochę potrenować. [śmiech]

A dziś ma Pani dobre życie? 

Przydarzyło mi się coś, czego nigdy nie oczekiwałam. Nigdy się tego nie spodziewałam i nigdy nie było to moim zamiarem. Ukończenie szkoły teatralnej, praca w teatrze – były trochę dziełem przypadku. To dawało mi ogromną radość i satysfakcję, ale ja nigdy nie chciałam być sławna, rozpoznawalna. Jak miałam może 17/18 lat był taki czas, kiedy ludzie zaczęli się za mną oglądać na ulicy. Gdy na mnie patrzyli, czułam się bardzo niekomfortowo. Wiem, że przyciągałam spojrzenia wyglądem. Kiedyś pojechałam z synem mojej siostrzenicy na urlop do Krynicy Morskiej. On miał wtedy może z 6 lat. Szliśmy razem przez lasek. Ja ubrana w taką tunikę, która wtedy była czymś zupełnie nowym. Idziemy, ktoś się ogląda. Ten mały Andrzej szturcha mnie i mówi: “Ciociu, obejrzeli się za Tobą”. Idziemy dalej, ten ciągnie mnie za rękę: “Ciociu, znowu się obejrzeli”. Po paru metrach nie wytrzymał. Stanął, rozłożył ręce i krzyknął: “Ludzie, co? Człowieka żeście nie widzieli?”. A ja po prostu lubiłam się dobrze ubrać. Choć rzeczy były banalne, ja zawsze potrafiłam coś dołożyć, urozmaicić. Tu coś pożyczyłam od mamy, tu od siostry. Chodziłam do punktów, gdzie przesyłane były paczki pomocowe. Pewnego dnia znalazłam tam srebrny płaszcz. Do tego jakiś żakiet z brązowej skóry. Poszłam z tym do krawca i poprosiłam, by uszył mi z tego bananową spódnicę. Zawsze dosyć istotne było dla mnie to, w co się ubieram. Byłam za modą albo przed modą, ale jak już było coś modne, to zwykle przestawało mnie interesować. Nie znosiłam naśladownictwa. 

Ale wyróżniać z tłumu się Pani lubiła. 

Powiem Pani coś w tajemnicy – nie tylko ubraniami zwracałam uwagę. Ponoć mam piękne oczy… 

Proszę na mnie spojrzeć.

A nie, teraz tego Pani nie zobaczy! Podczas pobytu w Nowym Jorku dużo chodziłam po teatrach, po muzeach. Pewnego dnia podczas podziwiania kolejnych obrazów, podszedł do mnie jakiś mężczyzna. Przystanął, popatrzył, poszedł dalej. Zrobił kilka kroków, zawrócił. Pyta, czy może mnie zaprosić na kawę. Nie chciałam być dzikuską, więc mówię, że chętnie. Siedzimy, a on mówi do mnie, że mam takie piękne oczy. Myślę sobie, o co mu chodzi, co mi się stało z tymi oczami. Po chwili zaczyna sobie skręcać jointa i pyta, czy chcę spróbować. Podziękowałam mówiąc, że nie potrzebuję. A on mi tłumaczy, że powinnam spróbować. Pomyślałam wtedy, że nie mam żadnych skłonności do uzależnień, więc może rzeczywiście jest to jakieś kolejne doznanie, które może mi się przydać. Spróbowałam. Zaciągnęłam się może ze trzy razy. Siedzę i rozglądam się. Patrzę, a ci wszyscy ludzie mają takie piękne oczy. Byłam wtedy sobą nawet troszkę zniesmaczona. 

Zniesmaczona? Że uległa Pani namowom, czy że uroda tych oczu tkwiła jednak w czymś innym? A gdybym zapytała Panią, co człowiek musi w życiu, to co by Pani powiedziała? Odczuwa Pani jakiś przymus, czy wyznaje zasadę, że robi to, co Pani służy, co jest dla Pani dobre i co sprawia przyjemność? 

Myślę, że takiego intensywnego przymusu w życiu nigdy nie doznałam. Wybrałam zawód, który chciałam uprawiać. Mam kontakt z modą, którą zawsze lubiłam. Jeśli bywałam kiedykolwiek do czegoś przymuszana, to może przez reżysera. Do grania w sposób, którego nie czułam. 

A jeśli wyszłybyśmy z teatru… Jeśli w życiu ktoś starałaby się Panią przekonać do swoich racji, z którymi kompletnie się Pani nie zgadza, to jak by Pani zareagowała? Asertywność jest Pani mocną stroną? 

Ja nigdy nie byłam stawiająca na swoim. Zazwyczaj byłam uległą. Bywało też tak, że gdy mi coś nie odpowiadało, to po prostu się wycofywałam, a by zachować twarz mówiłam, że mi na tym nie zależy. 

A nie warto walczyć o swoje? 

No właśnie… Tylko ta walka o swoje często jest podyktowana oczekiwaniami innych, nie naszymi potrzebami. Wtedy to nie jest dobra walka. Kiedy ktoś oczekuje od nas czegoś i potrzebuje do tego jedynie naszego partnerstwa, należy się wycofać. 

Wiem, że o to Pani nie walczyła, ale nie ma Pani wrażenia, że historia zatoczyło koło? Już w młodości była Pani z modą bardzo blisko. Miała genialne wyczucie stylu i lubiła się Pani dobrze ubrać, ale propozycja modowej sesji zdjęciowej nadeszła w momencie, gdy miała Pani 80 lat.

Wie Pani, co jest najciekawsze? To nie była moja pierwsza propozycja takiej sesji. Pierwsza pojawiła się jeszcze w szkole teatralnej.

Ale ona była jednoznaczna z tym, że będą na Panią patrzeć. Podziwiać. Komentować. Może odwracać się na ulicy… Znów ten dyskomfort?

Wtedy nawet nie to było największym problemem. To mój organizm zaczął się buntować. Byłam dziwną kobietą. Biegałam, ćwiczyłam, gimnastykowałam się, ale jednej rzeczy nie byłam w stanie zrobić – ustać w miejscu. Nie mogłam stać bezczynnie, bo od razu mdlałam. Dziś do tego służy manekin, wtedy każdą zaszewkę zaznaczało się na modelce. Ona stała bez ruchu, a moje ciało tego nie potrafiło. 

Jednak co się odwlecze… Pani Heleno, kiedyś spojrzenia innych powodowały u Pani dyskomfort, a ja chciałabym odwrócić sytuację i zapytać, co czuje Pani dzisiaj, gdy patrzy na tę piękną kobietę uchwyconą w kadrze? Lubi Pani oglądać swoje zdjęcia? 

Dla mnie pozowanie do zdjęcia jest trochę jak granie w teatrze. Grasz jakąś rolę, wcielasz się w jakąś postać. Ale to nadal jest tylko gra. 

Patrzy Pani na tę kobietę na zdjęciu i się z nią nie utożsamia? 

Trochę tak jest. To mnie w jakiś sposób wyzwala. 

A miała Pani jakieś wątpliwości, gdy otrzymała propozycję sesji zdjęciowej? Obawiała się tego, co ludzie powiedzą? Bała się Pani komentarzy? 

Myślę, że kluczowy był tu czas. Czas, którego tak naprawdę nie miałam do namysłu. Byłam już na emeryturze, zaszyłam się na wsi. Wtedy jednak jeden z moich kolegów zaproponował mnie Piotrowi Dumale, który reżyserował film “Ederly”. Na planie tego filmu spotkałam Aleksandrę Popławską, od której tak naprawdę wszystko się zaczęło. Powiedziała, że chciałaby, abym zagrała w jej sztuce. Żebym dała jej swoje zdjęcia. Mówię do niej: “Ola, ale ja nie mam żadnych zdjęć. Moje zdjęcia są sprzed 30 lat. To już nie jestem ja”. Postawiła mnie, zrobiła kilka fotek. Później wrzuciła te zdjęcia na swoją stronę. Zobaczyli to projektanci Bohoboco. Gdy się odezwali stwierdziłam, że mogę spróbować. Byłam pewna, że to jest sprawa przyszłościowa, że to dopiero początek procesu. Pomyślałam, że jest czas do namysłu, a oni mówią, że sesja za dwa dni. 

Poszła Pani na żywioł?

Zadałam sobie pytanie: “Helena, jesteś aktorką. Dostajesz rolę. Przyjmujesz ją? No przyjmujesz. No to idź i graj”. 

Nie było chwili zawahania? 

Z mojej strony nie, ale gdy wróciłam po rozmowie z projektantami do domu, mąż zapytał mnie, jak było. Mówię mu, że pojutrze mam sesję i pokaz. On robi wielkie oczy i mówi: “Hela, Ty to przyjęłaś? Boże, to Ty będziesz tego niewyobrażalnie żałować! Przecież wszyscy będą się z Ciebie śmiali. Dziewczyno, przecież Ty już wchodzisz w osiemdziesiątkę. Wiesz, co to znaczy? Osiemdziesiątkę!”. Mówię do niego: “Wiesz co? I tak siedzę teraz na wsi. Nikt o mnie nic nie wie i nikt się mną nie interesuje. Ten jeden wybieg niczego nie zmieni. A ci, co się będę śmiali, niech się śmieją, bo śmiech to zdrowie”. 

A dostała Pani kiedyś propozycję bardziej odważnych sesji? 

Pyta Pani o sesje, które byłyby nastawione tylko na fizyczność? 

Tak. 

Miałam taką propozycję. Miałam być praktycznie naga, ale na takie okazje mam przygotowany jeden tekst z “Wesela” Wyspiańskiego: “Gust ten właśnie wielki miałam, żeby nie pisać – lichą formą się brzydzę”. Tu nie chodzi o granice, których nie jestem w stanie przekroczyć. Tu chodzi o estetykę. Muszę też mieć poczucie, że coś jest zasadne. Coś się broni. Jest ważne. A ja mam świadomość tego, że czas bywa okrutny. Może gdyby przyszedł do mnie ktoś i powiedział: “Stań, zrobię Ci zdjęcie pt.: Popatrzcie, do czego to się dochodzi”, to może przemyślałabym propozycję. [śmiech]

A czego mogłabym Pani życzyć? Takich propozycji czy niekoniecznie? 

Zdrowia. Tyle wystarczy. 

Pani Heleno, powinni Panią przepisywać na receptę! Każda minuta spędzona w Pani towarzystwie jest lekiem na całe zło. 

Fot. Daniel Raczyński

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *