“KIEDY DOSTRZEGAM DESTRUKCJĘ, KIERUJĘ UWAGĘ I ENERGIĘ W STRONĘ KONSTRUKCJI” – JOANNA KONDRAT
Nie przyjmuje rzeczywistości taką, jaka jest. Stara się tworzyć ją samodzielnie. Przez wiele lat czuła się niekompletna, niewystarczająco dobra i nie gotowa na to, co było na wyciągnięcie ręki. Dziś uczy się lubić siebie. Jest doskonałym “podpalaczem” i – co ciekawe – introwertykiem, który potrafi pociągnąć za sobą tłumy. Zawsze w szczytnym celu. Nigdy się nie poddaje. Kiedy sama poparzy sobie dłonie, zakłada rękawice i idzie dalej. Przed siebie. Bo zawsze patrzy na to, co jest 5 metrów przed nią. Choć nieustannie wraca do niej to, co powinno być już za nią. Gdy dostrzega gdzieś destrukcję, przerzuca spojrzenie w stronę konstrukcji. O tym, jak nieść dobro, gdy samemu doświadczyło się zła i w jaki sposób poszukiwać stempli niezbędnych do utrzymania się na powierzchni – Joanna Kondrat, autorka tekstów i wokalistka, organizatorka i wykonawczyni “Niebieskich Koncertów” mających na celu zwrócenie uwagi na problem przemocy w rodzinie.
Asiu, zastanawiałam się przed naszym spotkaniem, jakie słowo mogłoby przyświecać całej naszej rozmowie. I wymyśliłam takie słowo – wrażliwość. Brzmi znajomo?
Brzmi bardzo znajomo.
Czy wrażliwość może boleć? Może przeszkadzać w życiu?
Jeszcze chwilę temu tak twierdziłam, ale to NIE wrażliwość boli. Ból ma swoje źródło w okolicy odpowiedzi na pytanie o to, kogo wpuszczamy do swojego ogródka. Komu dajemy klucze i co ta osoba tam uprawia. To, że widzimy kolce – jest w porządku. To, że się na nie pakujemy z impetem – nie jest, ale to nie ma nic wspólnego z wrażliwością. Wrażliwość jest wspaniałą cechą, która pozwala się dziać rzeczom dobrym, dostrzegać je. Jesteśmy zwierzętami stadnymi. Potrzebujemy ludzi. Ale ludzie, obok dobra i energii, wnoszą też szumy. Zakłócenia, które bywają źródłem nieporozumień, a w ślad za tym – bólu. Zamknęłam na pewnym etapie życia drzwi, żeby nie być wśród ludzi. To nie zmieniło czucia. Tylko wyłączyło bodźce. Myślałam, że da się spiłować czucie. Próbowałam. Nie da się.
Przestałaś próbować?
Kiedy nie szukam w ludziach tego, czego w nich nie ma, wrażliwość staje się znośna.
Ta wrażliwość ma bardzo czułe czułki, przez które lubimy sobie trochę nadbudowywać, kreować pewne rzeczy. Widzieć je tak, jakbyśmy chcieli. Często widzisz ludzi zbyt dobrze? Idealizujesz ich?
Z niezgody na to, jak wygląda rzeczywistość i tęsknoty za tym, jaka mogłaby być, wręczam czasami szlachetne narzędzia w dłonie, które nie powinny ich trzymać. Opisuję ludzi dobrymi słowami, gumkuję te brzydkie. Weryfikacja bywa bolesna.
Asiu, wiesz dlaczego zaczęłam naszą rozmowę od pytania o wrażliwość? Dziś, kiedy chcielibyśmy dowiedzieć się, kim tak naprawdę jest Joanna Kondrat, to musielibyśmy zetknąć się z Twoją twórczością i jej doświadczyć albo po prostu trafić na Twój fanpage. Kiedy wpiszemy w wyszukiwarkę Twoje nazwisko, to wyskoczą nam krzykliwe, bardzo chwytliwe nagłówki dotyczące prawdopodobnie najtrudniejszego okresu w Twoim życiu. O Tobie samej nie dowiemy się praktycznie niczego. Tymczasem, kiedy poszperamy już głębiej, to zrozumiemy, że kobieta, która angażuje się w te wszystkie akcje społeczne, podejmuje się takich przedsięwzięć, musi być cholernie wrażliwa, cholernie empatyczna i musi dostrzegać drugiego człowieka. Chciałabym, żebyśmy tą rozmową namalowały właśnie portret takiej Joasi Kondrat, jaką ona naprawdę jest.
Ludzie „podpinają się” pod sprawdzone i pewne gotowce, zamiast budować wartość od podstaw, nadając swoim zaangażowaniem i autentycznością rangę wydarzeniom. Jakby nie wierzyli, że ich udział coś znaczy. Wielu nie wie, co myśleć, nie ufa swoim wyborom i kieruje się tzw. regułą społecznego dowodu słuszności: jeśli wielu czegoś chce, to znaczy, że to jest dobre. Ja tak nie mam. Analizuję, wyciągam wnioski i działam do końca. Sparzyłam się setki razy. Po czym zakładałam rękawice, żeby nie parzyło i szłam dalej. Niektórzy uciekają przed porażką, a ja szukam na nią takich „rękawic”.
Czym jest dla Ciebie porażka?
Bardzo radykalnym i skutecznym nauczycielem. Mam na swoim koncie przynajmniej tyle porażek co sukcesów. Najdotkliwszą jest dla mnie porażka odrzucenia. Ale i z niej biorę lekcję. Z każdym odrzuceniem, które przychodzi z zewnątrz, ja też odrzucam kawałek siebie. Dlatego jestem dziś inna niż 3 lata temu. Rozumiem, że o naszej sile nie decyduje to, że umiemy unikać konfrontacji i ciosów, tylko to, jak szybko się podnosimy po upadku. Zaczęłam traktować życie jak książkę. Są rozdziały, w których jest smutek, i takie w których są porażki. A po nich – kawałki lekkie i przyjemne. Ważne żeby bohater wiedział, jak dotrzeć do ostatniego rozdziału i z czym on tam chce dotrzeć. Żeby porażki, jedna po drugiej, nie wyrzuciły go z trasy. Bo to, że nadejdą trudności – jest raczej pewne. Niektórzy żyją pod kloszem i celebrują wiedzę, że świat jest dobry. Patrzą na nosorożce utytłane błotem i widzą w nich jednorożce. I ok – tak jest najpiękniej. Tylko kiedy klosz pęknie, wszystko co jest poza nim, staje się traumatyzujące. Porażka hartuje. Oczywiście – wolałabym nie znać jej smaku. Z dwojga złego – lepiej mieć te rzeczy za sobą, niż przed sobą. Jakkolwiek te wszystkie lekcje bolały. Ukształtowały mnie. Kiedy dostrzegam gdzieś destrukcję – przerzucam spojrzenie w stronę konstrukcji.
Dzięki tej umiejętności żyje się lżej?
Gdybym tego nie potrafiła, chyba bym zwariowała… Znam doskonale smak smutku, załamania, odrzucenia. Gdybym miała zatrzymać się na ich etapie, zamiast tworzyć – nie miałabym tego, co mam. To może niewiele, ale dla mnie to jest wszystko… Kiedy budynek jest w ogniu, widzę pożar. Ale widzę też kwiaty z drugiej strony budynku.
Długą drogę musiałaś przejść, by dojść do tego momentu? By zrozumieć? By nauczyć się w taki sposób na to patrzeć? Domyślam się, że to nie przyszło ot tak…
To wciąż JEST droga. Dziś łatwiejsza, niż kilka lat temu. Te wszystkie przeprowadzone od początku do końca projekty, które budowałam, często nie mając budżetu, a jedynie wiarę, są jak „stemple”. Dowody wiarygodności. Urzeczywistnienie intencji. Mam tych stempli trochę, ale bywa, że i to za mało. Ciągle podlegam ocenie. Często – krytyce. Czasami – niesprawiedliwej. Ale myślę tym, co ma być na końcu. I jeśli te głosy są mi do czegoś potrzebne – słucham. A jeśli nie – to nie.
Według wielu lżej żyje się nadbudowując rzeczywistość wokół pewnej iluzji. Szczególnie wtedy, gdy ta nasza wrażliwość jest zbyt duża.
Życie bywa trudne. Wielu czuje się źle będąc sobą. Wielu też nie wie, dokąd iść. Może dlatego przybyło iluzjonistów. Roztaczają iluzję wokół siebie, tworząc opisy tego, jacy są, jakie jest ich życie, jak czują. Mówią pewnym głosem. Brzmią wiarygodnie, ale prowadzą donikąd. Ktoś, kto nie wie, dokąd idzie, nie jest dobrym przewodnikiem. Ale chce nim być. Ratując siebie, niechcący bałagani w życiu innych. Kilka razy wpadłam w takie sidła. Wyszłam z domu rodzinnego z pokornym przeświadczeniem, że „jeśli ktoś coś mówi, to na pewno wie więcej, niż ja”. Wciąż niestety zdarza mi się zrobić autostradę, dającą dostęp do mnie niepoważnym ludziom. Dopiero czas i rozjazd pomiędzy ich słowami, a efektami działań pozwala zidentyfikować niedojrzałość i nieświadomość. Słowo jest bardzo ważne. Odczuwam je wręcz na poziomie fizycznym – ale działanie jest ucieleśnieniem słowa. Jeśli to ucieleśnienie nie następuje, to słowa tracą znaczenie.
Powiedziałaś, że wiele razy zakładałaś, że to inni ludzie mają rację. Czy to oznacza, że nie miałaś zaufania do samej siebie?
Wielokrotnie tak w siebie nie wierzyłam, że nie sięgnęłam po rzeczy, które były obok. Czułam się niegotowa, niegodna, za słaba, za mała, żeby być partnerem w niektórych transakcjach. Sabotowałam siebie i siebie nie lubiłam.
Jak to wpływało na Twoją ścieżkę artystyczną?
By posłużyć się tylko jednym przykładem: kiedy wydawałam drugą płytę, czułam się tak potwornie brzydka i niekompletna, że postanowiłam nie pokazać twarzy na okładce. Na to miejsce – pokazałam piękny obraz Rafała Olbińskiego. Mówił za mnie. Mówił, jak widzę piękno. Zresztą – brzmienie płyty, skądinąd znakomicie zagranej i bardzo uczciwie napisanej, pokazuje, że zasłaniałam się zespołem. Nie akceptowałam ani siebie, ani swojego brzmienia. Kiedy na taki grunt, wpadają komentarze: co powinnaś, a czego lepiej nie, co poprawić, co nagrać od nowa – tracisz kierunek. Prawie wyrzuciłam płytę do kosza.
A prywatnie wyglądało to inaczej? Prywatnie potrafiłaś inaczej na siebie spojrzeć?
Ależ skąd! Tak się bałam ran, że ciągle mówiłam “nie chcę”, „nie wiem”, albo „nie”. Cały czas miałam poczucie, że jest jakieś “tam”. Tam będę bardziej gotowa, ładniejsza, mądrzejsza. Byłam zawstydzona, że jeszcze nie jestem taka, jaka kiedyś będę.
A dziś wraca to do Ciebie na zasadzie żalu? Podchodzisz do tego jak do szansy, którą dostałaś, a jej nie wykorzystałaś czy myślisz sobie – było, minęło, zostało za mną?
Kiedy idziesz w prawo, nie idziesz w lewo. Pewne rozwiązania były podane na tacy. Lubię czystą grę. Biorę tylko tyle, ile sama mogę zaoferować. Wtedy wydawało mi się, że nie mam w ofercie nic. Dosłownie. To chyba nie żal, a wkurzenie. Na tego wewnętrznego krytyka. Bałam się, więc się chowałam. A ludzie myśleli, że ich nie lubię. Ustawiłam solidny mur. Nie przepuszczał zła. Ale dobra też nie.
A teraz siebie lubisz?
Hmm…
Skąd te wątpliwości? Było “nie lubiłam siebie”, “nie doceniałam siebie”, “nie akceptowałam siebie”, ale jak pytam czy teraz lubisz siebie, to zapada cisza.
Zastanawiam się nad definicją słowa “lubić”. Szanuję siebie. Wiem, ile jestem w stanie znieść. Wiem, co mam w głowie i jak uczciwie na to pracowałam. Lubię siebie za skuteczność, rzetelność i upór, kreatywność. Zaczynam akceptować swój wygląd. Zaczynam siebie lubić. Zamknęłam na kilka lat drzwi. Nie spotykałam ludzi inaczej, niż ze sceny. Byłam taka, na jaką się ze sobą umówiłam, Aniu. Przestałam się konfrontować z ludźmi. A te nowe konfrontacje przynoszą mi nowe dane. Poznaję się ze sobą. Niektóre kawałki siebie lubię, nad innymi popracuję ☺
A scena dla artysty nie jest taką przestrzenią, na której musi nieustannie konfrontować się z innymi?
Ale konfrontacja z poziomu artystki jest trochę inna. Uwielbiam być na scenie i jestem na niej sobą. Ale kiedy schodzę ze sceny, staję się introwertyczna. Jako artystka, świadomie prowadzę odbiorcę. Jako kobieta – nie chcę prowadzić. Chcę słuchać, współbyć.
Ten introwertyk umie pociągnąć za sobą tłum. Jesteś dobrym podpalaczem?
Chyba tak. Dziś łatwiej mi podpalać. Dzwonię do ludzi i proponuję działania. A oni – bazując na tych moich „stemplach” – są ze mną. Nie zawsze i nie od razu. Ale moje intencje są dziś bardziej czytelne i zrozumiałe, dlatego łatwiej mi znaleźć swoich ludzi. I robić z nimi dobro.
Asiu, a co kieruje artystką, która decyduje się zagrać “Niebieski Koncert” – pierwszy w Europie koncert w zakładzie zamkniętym. Koncert, na którym spotkały się ofiary i sprawcy przemocy. Nieco nietypowa konwencja, nie sądzisz? Podobnie jak “Niebieski Film”, w którym zdecydowałaś się na nieco odwrócony model. Zwykle w życiu oddajemy głos ofiarom przemocy, a Ty bohaterami filmu zrobiłaś jej sprawców. Jaki był tego cel?
Pokazywanie perspektywy osłabionej i roztrzęsionej osoby, która doświadcza przemocy, jest starym telewizyjnym trickiem: kiedy są łzy, jest show. Mnie nie interesowało show, tylko realna zmiana. Nie szpan, tylko pomoc. Jeżeli widzisz ból, rozpacz i rozbicie – idziesz za tym? Daje Ci to siłę? Chcesz tam być? Raczej nie. Nie znam osoby doświadczającej przemocy, która chce wyjść z opresji i jednocześnie dobrze się czuje ze słowem „ofiara”. Wiele z nich nawet nie wie, że to czego doświadczają to przemoc. Tworząc film, założyłam, że więcej dobrego stanie się, jeśli pokażemy osobie doświadczającej przemocy, jak zachowuje się i co mówi sprawca. Po premierze usłyszałam z kilku ust: “Jezu, oni siedzą w więzieniu za to, co ja słyszę w domu codziennie. Skoro on jest sprawcą, to ja muszę zacząć szukać pomocy”.
Co chciałaś usłyszeć siadając na przeciwko sprawcy przemocy? Jakie miałaś oczekiwania? Spodziewałaś się, że zobaczysz przed sobą skruszonego faceta, który powie, jak bardzo żałuje tego, co zrobił? Bo jeśli tak, to myślę sobie, że bohaterowie mówiąc, że nie wybaczą swoim żonom i nie zapomną im tego, że przez nie siedzą w więzieniu, musieli Cię trochę rozczarować…
Liczyłam na skruchę. Tymczasem – podstawą narracji tego filmu jest słowo “nie”. To, czego oni nie zrobili, czemu oni nie są winni… A im głośniejsze “nie”, tym większa zbrodnia za tym stała.
Premiera “Niebieskiego Filmu” miała miejsce w 2017 roku. Ten rok zapisał się w Twojej historii nie tylko pod znakiem koloru niebieskiego. To także rok, w którym ujawnił się Twój… “fan”?
Działalność stalkera miała swoją premierę dokładnie dzień po premierze “Niebieskiego Filmu” w Och Teatrze.
Przypadek?
Nie. Stalker obrał taki kamuflaż. Uruchomienie tej całej machiny dzień po premierze filmu miało na celu przekierowanie uwagi policji i mojej na więźniów. Ale moim stalkerem nie jest żaden osadzony.
Znasz stalkera?
Tak, bardzo dobrze. Wiem o nim tak wiele, że postanowił zniszczyć moją wiarygodność, na wypadek, gdybym powiedziała światu więcej.
Miałaś wcześniej podejrzenia, kim on jest?
Oczywiście. Analiza policyjna wykazała, że moim stalkerem jest pierwsza podejrzewana o te działania osoba.
Umiesz dziś o tym mówić? Czy jest to etap życia, który chciałabyś schować do szuflady i zamknąć na kluczyk?
W pewnym sensie to, że przez lata nie patrzyłam na siebie z troską, a myślałam o tym, co jest obok mnie, było ratunkiem. Nie mierzyłam tej rany w sobie. Mierzyłam natomiast ranę w świecie mojego syna. Stał obok i widział mnie w bólu. Uczył się, że świat jest pełen zagrożeń. Niewybaczalna zbrodnia. To sprawiło, że szukałam pomocy w prokuraturze i na policji.
Stalker nie skupił się tylko na Tobie, prawda?
Dręczył moich znajomych, współpracowników i rodzinę. Przez wiele miesięcy. Nie zasługuje na miejsce w tym wywiadzie. To jest mały człowiek, frustrat bez pomysłu na siebie. Byłam jego karmą.
Czy takie doświadczenia mogą nieść za sobą jakiekolwiek pozytywy? Czegoś nauczyć?
Wyszłam z tego z wartością dodaną, tylko dzięki umiejętności przesuwania uwagi z destrukcji na konstrukcję. Dużo się nauczyłam. Najwięcej – o swojej sile.
Jaki był cel stalkera?
Unicestwienie, zakneblowanie. Nie mieści mi się w głowie, że ktoś może zrezygnować ze swojego życia i inwestować swoje pieniądze i czas w to, żeby komuś było źle.
I było źle. Trafiłaś do szpitala…
Tak. Z podejrzeniem udaru. Wiesz, to był pierwszy moment, w którym uświadomiłam sobie, że nie opłaca mi się być silną. Nie chcę być już silna, bo przez to, że nie pozwalam sobie opaść na dno, to cały czas trwa.
Toksyczne jednostki niszczą naszą pewność siebie, wpędzają w poczucie winy i to siebie często stawiają w roli ofiary. To wzbudzenie poczucia winy jest chyba jednym z najsprawniej działających mechanizmów manipulacji. Mówiłaś wcześniej o tym, że zawsze szukałaś winy w sobie. Że zawsze zastanawiałaś się, co Ty zrobiłaś źle. Tutaj też działał ten mechanizm?
Nieustannie to robiłam. Nie mówiąc już o tym, że było mi wtedy wstyd za ten obrazek mnie tworzony w komunikacji z moim światem.
Takie doświadczenia sprawiają, że nawet po latach, człowiek – który choć teoretycznie – może mieć to za sobą, zawsze będzie nosił już w sobie ten ślad. Nie jesteśmy w stanie wygumkować tego okresu życia, prawda? To zbyt mocny stempel?
Niedawno zapytano mnie, czy chciałabym mieć drugie dziecko. To pytanie zrodziło refleksję: gdybym miała drugi raz prowadzić niewinną istotę w takim chaosie, sprzecznościach i w takim driftingu emocjonalnym, umarłabym… Wiesz, ile dałabym za to, żeby mój syn wzrastał w przekonaniach, że świat jest bezpieczny? Cały ten stalkingowy szlam sprawił, że wołam głośniej: przestańmy tworzyć gównoburze i problemy zastępcze. Prawdziwe problemy przyjdą i tak.
Asiu, nie uznajesz w życiu półśrodków, prawda?
Albo jest jabłko, albo nie ma jabłka. Kropka. Czasami suplementujemy słowami rzeczy, których nie robimy, albo które robimy. Programujemy tym głowy. Docieramy do dorosłości z przesuniętymi granicami. Prawda jest prosta. Nie wymaga suplementów.
Jak w takim razie znosisz kulturę sołszali, która stoi na iluzji podpartej słowem?
Z niezrozumieniem. Niezgodą na to, co ludzie sobie robią. Bólem wokół nowych norm relacji „najpierw się całować, a potem na siebie polować”. Rozmawiałam ostatnio z kolegami o, nazwijmy to, kulturze tinderowo-ghostingowej. Myślę, że za parę lat świat zacznie się z tego śmiać. Z ludzi niepoważnych, którzy nie rozumieją, że energia działania, emocje, które przeżywamy, blokujemy, czy wywołujemy w innych – wprowadzają namacalne zmiany wokół nas. Z tej zabawy w „dziś jestem taki, a jutro – inny”, z grania w „werteryzm”. Tworzymy świat i normy, które będą dotyczyły naszych dzieci.
Wierzysz, że to się zmieni? Dzisiaj jesteśmy w tym głęboko zakorzenieni.
Nie mam profilu na Tinderze. Znam tę rzeczywistość z relacji znajomych. Nie znam narzędzia, znam mechanizmy, na których stoi, ale też widzę jego paskudne skutki. Cierpienie moich koleżanek. Znam konstrukcję kobiety. Nie każdej – bywamy przecież różne – ale co do zasady: potrzebujemy spokoju, przytulenia, obecności… tej faktycznej obecności. Umiemy i możemy być same. Więc jeśli ktoś ma być obok, to niech ta obecność będzie dobra. Większość moich koleżanek ma podobnie. Wskakują na te portale, udając luz bluz, ale szukając miłości. Z drugiej strony – masz tu facetów. Tropicieli skarbów. Chcą mieć najlepszą sarnę w teamie. I teraz spójrz na ten paradoks – wbijasz na Tindera, gdzie wiszą te wszystkie ogłoszenia… Sprowadzasz się do poziomu: “Możesz mnie wziąć, ale nie musisz”. Wywieszasz się, ale udajesz niedostępną. To się nie trzyma kupy. Rany są kwestią czasu.
A może ten zdobywca wierzy, że znajdzie tam tę jedną na milion?
I podobno raz na milion zdarza się taki happy end. Częściej słyszę, jak dziewczyny udają, że nie czują. A potem próbują „zasłużyć” na obecność zdobywcy. Że „może jeśli będą dobre w łóżku, to on zostanie na dłużej”. A on – ghostuje. Bo akurat sprawdza, czy trawa nie jest bardziej zielona na drugim ogłoszeniu. I na chwilę jest. Tak się boimy nazwać to, czego szukamy i czego potrzebujemy, bo jak powiemy, że szukamy czegoś poważniejszego, to z założenia nikt nie podejdzie.
Zostawiamy facetom taką przestrzeń, żeby robili jednak, co chcą. Jak prawdziwi faceci!
Robimy to często z głodu, z potrzeby bliskości. Ale to stoi na potwornym kłamstwie wobec nas samych i tych facetów. Tu nie ma miejsca na pytanie: Jeśli skończy się zabawa, to co zostanie?
A co jest dla Ciebie takim sprawdzonym filtrem codzienności? Filtrem, przez który spojrzysz i będziesz mogła powiedzieć, że ten dzień był dobry i jesteś w dobrym miejscu?
Jeśli z czymś nie zasypiasz, to się z tym nie budzisz. Jedna rzecz, którą stworzyłaś wspólnie z ważnym dla ciebie człowiekiem. Jedna każdego dnia. Jeśli jestem z kimś, z kim pod koniec dnia nie umiem stworzyć zdania „dziś zrobiliśmy…”, to ja mam pytania, czy jestem z kimś. To zdanie byłoby jakąś jedną uproszczoną miarą jakości relacji. Ze sobą. Z drugą osobą. Liczy się to, co zostaje. Jeśli czegoś nie ma, to tego nie było.
Spotkanie rozpoczęłyśmy od dziesięciu liter – wrażliwość. Bo ta miała najlepiej opisać kobietę, na którą patrzyłam. Po rozmowie zadałam sobie pytanie, jakim jednym słowem, mogłabym ją podsumować. Jak spuentować trzygodzinne spotkanie z tą wrażliwością? Okazało się, że jedno słowo to za mało. Podążając więc za mistrzynią słowa i Bohaterką tej rozmowy – Asiu, to był najcenniejszy kawałek dnia.
Fot. Remi Kozdra & Kasia Baczulis