“WCHODZĘ DO IZOLATKI. LEŻY W CIEMNOŚCI. NIE SŁYSZY NAWET, ŻE WESZŁAM. BIORĘ JĄ NA RĘCE, A ONA WYSTRASZONA KULI SIĘ W SOBIE. PRZYTULIŁAM JĄ I ZADZWONIŁAM DO MĘŻA. POWIEDZIAŁAM, ŻE NIE ZOSTAWIĘ JEJ W TYM SZPITALU. LICZYŁAM SIĘ Z TYM, ŻE TO DZIECKO MOŻE NAM UMRZEĆ…” – KATARZYNA KOWALSKA
Jest emerytowaną policjantką. Mamą trójki dorosłych już dzieci. Dziesięć lat temu, wraz z mężem Rafałem, podjęła decyzję o założeniu rodzinnego domu dziecka. Przez ten czas była ciocią dla blisko setki maluchów. Pamięta historię każdego. Jedno zostawione w szpitalu po porodzie, drugie pobite i odebrane rodzicom, trzecie porzucone w trawie i błocie… Daje im nadzieję na lepsze jutro i szczęśliwą przyszłość. Przeżywa każde rozstanie, ale jednocześnie to właśnie wtedy ma poczucie, że pomogła kolejnej istocie. O tym, jak wygląda codzienność w rodzinnym domu dziecka rozmawiałam z jego założycielką – Katarzyną Kowalską. Kobietą, która każdego dnia miłością i ciepłem obdarza tych bezbronnych, niewinnych i najbardziej potrzebujących.
Kasiu, kiedy pojawił się pomysł z rodzinnym domem dziecka, pracowałaś zawodowo. W domu miałaś trójkę nastoletnich dzieci. Co było bodźcem do podjęcia takiej decyzji?
Razem z mężem Rafałem pracowaliśmy w wydziale dla nieletnich. Często zajmowaliśmy się naprawdę ciężkimi sprawami. Nie mówię tu o kradzieży samochodowego radia, ale o sprawach, kiedy musieliśmy zabierać dzieci z domów, wyciągać ich z patologii. Odbieraliśmy telefony od pedagogów ze szkoły, że dziecko jest posiniaczone albo boi się wrócić do rodziców. Raz zadzwoniła pani ze żłobka i powiedziała, że pijaną matkę jednego z dzieci przyprowadził ledwo trzymający się na nogach facet. Matka pojechała na izbę wytrzeźwień, a małą trzeba było się zaopiekować. Zabrałam ją do komisariatu. Zrobiłam jej herbatę, dałam kanapkę. Przyszedł dzielnicowy, który znał tę rodzinę i powiedział, że w domu jest jeszcze mały chłopiec. Ojciec siedział w więzieniu, gdzie odbywał wyrok za molestowanie syna. Pojechaliśmy do tego domu. Drzwi otworzył nam 7-letni chłopiec. Tłumaczę mu jaka jest sytuacja. Popatrzył na mnie i zapytał: “To co? Ja muszę pojechać z Wami, tak?”. Łzy napływają mi do oczu, a on wstaje, zakręca krany, zamyka okna i odprowadza psa do sąsiadów. Mówi, że weźmie przytulankę dla siostrzyczki. Prosi, żebyśmy najpierw pojechali z nią do domu małego dziecka, gdzie on ją zostawi i ucałuje na dobranoc. Tłumaczy mi, że ona bez tego nie zaśnie.
W takiej sytuacji rodzeństwo nie może zostać razem? Zawsze jest rozdzielane?
Wobec ówczesnego prawa chłopak miał iść do pogotowia opiekuńczego, a mała do domu małego dziecka, gdzie przyjmowali dzieci do trzech lat. Cały czas mam przed oczami obrazek, kiedy dziewczynka siedzi wtulona w niego, a on tłumaczy jej, że zostawi ją tylko na chwilkę. Rozdzielanie tych dzieci, zostawianie ich w tych molochach… To było coś strasznego.
To wtedy pojawił się pomysł o założeniu pogotowia opiekuńczego?
Najpierw zaczęłam szukać możliwości, żeby nie rozdzielać tych dzieci. Żeby chociaż rodzeństwo mogło być razem. Słyszałam, że są jakieś rodziny… Zainteresowałam się tematem bardziej pod kątem tego, żeby tam zawozić te dzieci. Zobaczyłam, że jednak takich rodzin nie ma wiele. Że wciąż jest deficyt…
…pomyślałaś więc o założeniu takiej rodziny?
Wiesz, wracałam do domu po pracy i opowiadałam też moim dzieciom o tych maluchach. Moje dziewczyny siedziały, słuchały i ryczały. W którymś momencie powiedziały: “Trzeba było wziąć ich do nas. Przecież by się tu zmieściły”. I tak się zaczęło.
Powiedz proszę jak wygląda proces założenia takiej rodziny? Wymagane jest pedagogiczne wykształcenie? Przechodzi się specjalne szkolenia?
Aby prowadzić rodzinny dom dziecka, nie trzeba być wcale psychologiem czy pedagogiem. Trzeba przejść szkolenie, badania psychologiczne, zdrowotne. Rodzicem zastępczym może być osoba niekarana, mająca odpowiednie warunki mieszkaniowe, pełnię praw obywatelskich i brak przeciwwskazań związanych z pozbawienie praw rodzicielskich.
Dla Ciebie to była trudna decyzja? Musiałaś namawiać męża?
Absolutnie nie. Rafał też jest bardzo wrażliwy na krzywdę dzieciaków, więc nie musiałam go namawiać, przekonywać. Sama jak tylko mogłam odejść na wcześniejszą emeryturę, to zrobiłam to. Przeszliśmy z mężem potrzebne szkolenia i stało się.
Żałowaliście kiedykolwiek swojej decyzji?
Nigdy. Miałam oczywiście chwile zwątpienia, ale nigdy nie pomyślałam, że źle zrobiliśmy. Na początku zostawiliśmy sobie pewien margines bezpieczeństwa. Zaczynaliśmy od pogotowia rodzinnego. To jest zupełnie co innego – według ustawy o pieczy zastępczej, w pogotowiu rodzinnym może być tylko troje dzieci na pobyt okresowy, do czasu unormowania sytuacji życiowej dziecka, ale nie dłużej niż na 12 miesięcy. Pomyśleliśmy, że gdyby coś było nie tak, z tego łatwiej będzie zrezygnować. Jak nie damy rady, to nie będziemy przyjmować kolejnych dzieci, a sprawy, które mamy po prostu doprowadzimy do końca.
Jak widać obawy były bezpodstawne. A wróćmy jeszcze na chwilę do tej pierwszej chwili zwątpienia. Pamiętasz, kiedy to było?
Doskonale to pamiętam i nigdy nie zapomnę. Przeszliśmy kwalifikację i mieliśmy podpisać już umowę z Warszawskim Centrum Pomocy Rodzinie. Nie zdążyliśmy tego zrobić, a ja dostałam telefon ze szpitala, że trzeba odebrać maleńkie dziecko. Dziewczynkę z ciąży bliźniaczej. Braciszek zmarł przy porodzie, ona ważyła 85 deko. Przeszła długą drogę, ale już jest… do odbioru. W domu panika – nie ma absolutnie niczego, bo mieliśmy zacząć dopiero miesiąc później. Więc szybkie zakupy – łóżeczko, wanienka, buteleczki. Odbieramy ją. Dwa kilogramy. Była u nas dziesięć miesięcy, a ja musiałam ją oddać w jakieś obce ręce. Przeżyłam wtedy normalną żałobę. Chodziłam, ryczałam, spałam z jej ubrankiem. Wydzwaniałam do adopcyjnej matki po trzy razy dziennie. Całe szczęście, że była wyrozumiała. Wiedziała, że ja też mogę to przeżywać. A wiesz, co jest najlepsze? Wtedy rozmowy komórkowe były jeszcze bardzo drogie, ale można było wykupić jeden darmowy numer. Więc co? Co zrobiła Kasia? Nie wykupiła sobie numeru do męża, tylko właśnie do tej matki.
To właśnie po oddaniu pierwszej dziewczynki pomyślałaś sobie, żeby więcej nie fundować sobie takich atrakcji?
Chyba tak. Na szczęście ten moment nie trwał długo, bo zadzwoniła do mnie koordynatorka z Warszawskiego Centrum Pomocy Rodzinie i usłyszałam: “Pani Kasiu, w szpitalu na Niekłańskiej jest czteromiesięczna dziewczynka, która miesiąc leżała w śpiączce farmakologicznej. Kiedy miała trzy miesiące ktoś ją tak pobił, że do szpitala trafiła w stanie agonalnym. Obrażenia czaszki i mózgu są tak rozległe, że żadna tomografia i żaden rezonans nie pokazuje tego, co jest w głowie, bo krew zasłania cały obraz. Dziewczynka nie widzi i nie słyszy”. Została wybudzona ze śpiączki i szpital stwierdził, że nic więcej nie mogą już zrobić. WCPR rozesłało wtedy zapytanie do zakładów opiekuńczo-leczniczych w Polsce, gdzie mogliby małą przyjąć. Jednak dziecko musiało trafić gdzieś już, “na przetrzymanie”. Powiedziano mi, żebym przed podjęciem decyzji jechała do szpitala i zobaczyła, w jakim dziecko jest stanie. Czy dam radę. Wchodzę do izolatki. Leży w ciemności. Nie słyszy nawet, że weszłam. Biorę ją na ręce, a ona wystraszona kuli się w sobie. Przytuliłam ją i zadzwoniłam do męża. Powiedziałam, że nie zostawię jej w tym szpitalu. Liczyłam się z tym, że to dziecko może nam umrzeć… Po jakimś czasie przyszła odpowiedź z zakładu opiekuńczego, ale nie oddaliśmy jej. Rehabilitowaliśmy ją, walczyliśmy o nią. Dziecko, które miało być rośliną, poszło do adopcji jako dziewczynka, która jest co prawda opóźniona, bo zmiany w mózgu były ogromne, ale to dziecko szczęśliwe, rokujące.
Takich sukcesów, kiedy dziecko szczęśliwie trafia do rodziny adopcyjnej macie na swoim koncie o wiele więcej. Macie jakikolwiek wpływ na to, gdzie dalej pójdą dzieci? Co, jeśli potencjalna rodzina adopcyjna nie przypadnie Wam do gustu?
Możemy zgłosić to do ośrodka. Mówimy, że coś jest nie tak, że dziecko na przykład źle reaguje.
Zdarzyła Wam się kiedyś taka sytuacja? Ktoś nie wzbudził Waszego zaufania?
Nigdy nie było tak, że zapobiegliśmy jakiejś adopcji, ale dwa razy zgłosiłam do ośrodka swoje uwagi. Zasugerowałam, żeby psycholog jeszcze raz porozmawiał z rodzicami.
A jak cały proces wygląda od strony praktycznej – potencjalni rodzice adopcyjni przychodzą do Was i poznają się z tymi dziećmi. Co dalej?
Cały proces zaczyna się od unormowania sytuacji prawnej dziecka. Kiedy to jest gotowe do adopcji, zgłaszam je do ośrodka adopcyjnego. Muszę powiedzieć o nim co nieco. Jakim jest dzieckiem, co lubi. Na podstawie tego, ośrodek dobiera rodziców do malucha. Później przychodzą do nas i zapoznają się z dzieckiem.
Zawsze się decydują?
Różnie. Mieliśmy sytuacje, kiedy rodzina nie zdecydowała się na adopcję dziecka, ale tak jest zazwyczaj w przypadku tych starszych. Był u nas chłopak, któremu dwie rodziny odmówiły adopcji. Miał 6 lat i trzeba przyznać, że był to taki typowy urwis. Trochę złośliwy, ale w tym wszystkim uroczy. Kiedy przychodzili kandydaci na rodziców, chociaż nie mówiłam mu o tym, on to podskórnie wyczuwał. Siadał grzecznie, układał puzzle, chciał się zaprezentować z jak najlepszej strony. W końcu trafił do bardzo fajnej rodziny, ale to właśnie do kobiety, która teraz jest jego adopcyjną mamą powiedział: “moja mama to umarła. I wiesz, ja czekam na nową mamę. Chciałbym, żeby była taka jak Ty”.
Chętniej adoptuje się te młodsze?
Jest takie przekonanie, że w domach dziecka jest mnóstwo dzieci. Że każde czeka na rodziców, a nikt ich nie chce. To nie do końca tak jest. Chore, starsze, z dużymi deficytami albo nieuregulowaną sytuacją prawną – to te dzieci mają najtrudniej. To takich dzieci nikt nie chce. Tutaj zależność jest prosta – im młodsze dziecko, tym większe ma szanse na szybszą adopcję.
Wspominałaś, że w rodzinnym pogotowiu może być maksymalnie trójka dzieci. Rozumiem, że rodzinny dom dziecka rządzi się własnymi prawami? Aktualnie macie u siebie ósemkę maluchów.
Według ustawy, w rodzinnym domu dziecka może przebywać od pięciu do ośmiu dzieci. My już od dłuższego czasu mamy ósemkę. Często na zakładkę – w przeciągu kilku ostatnich tygodni, oddaliśmy trójkę dzieci, a kolejna trójka już czekała w szpitalu na odbiór.
Już od ponad 10 lat sprawujecie pieczę zastępczą. Ile dzieci przez ten czas było pod Waszą opieką?
Ponad 90. Musiałabym zerknąć do statystyk…
Po tylu pożegnaniach łatwiej jest już zaakceptować oddanie i pogodzić się z rozłąką? Można się na to uodpornić?
Nie przechodzę już po oddaniu każdego dziecka żałoby, a to dużo. Trochę chyba okrzepliśmy. Biorąc każde kolejne dziecko wiemy, że jest to dziecko dla kogoś. Poznaliśmy już mnóstwo rodziców adopcyjnych, którzy są fantastycznymi ludźmi. Wiemy, że te dzieciaki będą tam szczęśliwe.
A jaką drogę przechodzą dzieci, które do Was trafiają? Macie noworodków odbieranych prosto ze szpitala, ale są też te nieco starsze dzieci.
Niektóre to noworodki, które matki zostawiły od razu po porodzie. Niektóre są odbierane rodzicom. Opiekunowie innych albo zmarli albo są na przykład w zakładzie psychiatrycznym. Tak naprawdę co dziecko, to inna historia.
Co w sytuacji, gdy biologiczna matka, która zostawiła dziecko po porodzie, zmieni zdanie? Ma szansę na odzyskanie malucha?
Zgodnie z prawem, kobieta ma 6 tygodni na zmianę decyzji.
A zdarzyło się kiedykolwiek, aby taka matka zgłosiła się do Was? Chciała odebrać dziecko?
Nigdy. Czasem jeszcze myślę sobie, że może to są emocje, depresja poporodowa. Że kiedy kobieta ochłonie, poukłada sobie wszystko w głowie… Ale wiesz, czasem mam w sobie taką złość. Jak widzę matki biologiczne, które rodzą szóste, siódme, ósme dziecko… Bez opamiętania. Rodzą i oddają. Jest taka jedna gwiazda… Kobieta ma 30 lat, urodziła jedenastkę dzieci i żadne nie jest z nią. Każde oddała. Jest w ciąży z dwunastym. To jest akurat ekstremalny przykład. Ale niekiedy mam też mieszane uczucia, bo czasem dostrzegam w tych kobietach coś na wzór… heroizmu? Ktoś powie, co za matka – nosiła przez 9 miesięcy dziecko pod sercem i je zostawiła. A może ona chciała po prostu dla niego lepszego życia? Może sama wiedziała, że nie będzie mu w stanie tego zagwarantować? W takiej sytuacji można powiedzieć, że te dzieci pozostawione w szpitalu od razu po porodzie, naprawdę są szczęściarzami.
Ale nie wszystkie dostają nawet szansę na zaznanie tego szczęścia…
Mieliśmy u siebie dziewczynkę… Na szczęście historia ma dobre zakończenie, ale mało brakowało… Zaraz po urodzeniu matka zapakowała ją w reklamówkę i zostawiła na terenie ogródków działkowych. Był listopad. Kiedy mała trafiła do szpitala była już na granicy hipotermii. Kiedy zabieraliśmy ją do domu, mieliśmy informację, że dziecko zostało znalezione w ziemi, w liściach, w błocie… W wakacje dziewczynka poszła do adopcji. Na początku listopada skończyła roczek.
Wiem już, że nigdy nie żałowałaś swojej decyzji, ale gdybyś miała w kilku słowach powiedzieć, co w tym wszystkim jest najtrudniejsze? Co najbardziej boli?
Najtrudniejsze w prowadzeniu rodzinnego domu dziecka? Przede wszystkim rozstania. Oczywiście do jednego dziecka przywiązujesz się bardziej, do innego mniej. Ale mając te dzieciaki przy sobie 24 godziny na dobę, zawsze będąc obok, tuląc je… Nie ma takiej możliwości, żeby odciąć emocje. Trudne są też kontakty z niektórymi rodzicami biologicznymi.
W jakim sensie?
Dla przykładu – mama zagłodzonej dziewczynki, która po długiej drodze trafiła do mnie, pisze mniej więcej raz w tygodniu wiadomość: “Mam pytanie – czy u mojej córki wszystko wporządku?”. Za każdym razem kopiuje tę samą wiadomość, bo ciągle pisze z błędem.
W sądzie będzie mogła powiedzieć, że interesuje się dzieckiem…
Jak najbardziej! To właśnie o to tutaj chodzi! Na rozprawie mówi, że jest z córką w stałym kontakcie. Kiedy sędzina pyta jej, ile ma dzieci – kobieta nie może się doliczyć. Piątkę, może szóstkę, a nie – jednak piątkę. Kiedy odbierali jej dziecko, w lodówce miała tylko lakier do paznokci. Ani buteleczki dla dziecka, nic. Pada pytanie, dlaczego nie karmiła córki, a ona mówi, że jak mała nie płakała, to co jej będzie wciskać jedzenie… A ona nie miała siły płakać. Wzruszyłam się, kiedy u nas po raz pierwszy zakwiliła domagając się jedzenia.
Wzruszenie – to towarzyszyło mi przez większą część naszej rozmowy. Niesprawiedliwość – uczucie, które wzbierało we mnie po usłyszeniu historii każdego kolejnego malucha. Wdzięczność – pojawiła się wtedy i trwa po dziś dzień. Ogromna wdzięczność za to, że są na tym świecie jeszcze tacy ludzie. Kasiu, Rafale – jesteście wielcy!
2 komentarze
Gazelka
Nie da się powstrzymać łez czytając ten tekst…Cudownie, że są tacy ludzie na świecie i oby było ich jak najwięcej! Wielki podziw dla Państwa
P.K.
Jestem pod ogromnym wrażeniem osoby Pani Katarzyny i jej męża, dzieci… Wywiad poruszający, trudny, miejscami ciężko było przejść do kolejnego zdania:( W głowie się nie mieści ile zła się dzieje dookoła. Dzięki Bogu za takie czułe i dobre serca, które niosą miłość tym najbiedniejszym. Ogromny szacunek!