“CHCIAŁBYM PRZEDSTAWIĆ LUDZIOM TAKĄ WERSJĘ SIEBIE, JAKĄ NAPRAWDĘ JESTEM” – KRZYSZTOF ANTKOWIAK
Mówiono o nim “cudowne dziecko polskiej sceny muzycznej”. Rozpoznawano jako “ten Zakazany owoc”. W jednej chwili uwielbiano i nienawidzono. Wróżono świetlaną przyszłość. Ta wyglądała jednak inaczej. Pojawiło się uzależnienie, które doprowadzało do myśli samobójczych. Przed wpadnięciem w przepaść, uratowała go wiara. Wiara, która dziś każdego dnia przynosi mniejsze i większe cuda. O wyboistej drodze, która doprowadziła go do odnalezienia siebie – Krzysztof Antkowiak.
Krzysztofie, spotykamy się 5 dni po Twoich 50. urodzinach. Gdy rozmawialiśmy wcześniej przez telefon powiedziałeś, że czujesz się trochę jak w Matrixie. Jakby metryka nie przystawała do rzeczywistości. Coś się zmieniło?
Nic się nie zmieniło. Oprócz tego, że ta 5 z przodu trochę mnie śmieszy. Patrzę na nią z przymrużeniem oka i uśmiechem. Mówię do niej: “Ok piątko, ale ja się bardzo dobrze czuję”. Mówię to z perspektywy człowieka, który jak miał 25 lat, to myślał, że w wieku 50 lat będzie stetryczałym dziadem. A takim jeszcze nie jestem…
Ciekawa jestem, co myślał sobie 15-letni Krzyś… Wracasz czasem do nagrań z Opola?
Nie, ale one często wracają do mnie.
Dziwisz się? To, że ta piosenka jest ciągle żywa i chyba każdy doskonale zna jej słowa, to jedno. Drugie – emocje, jakie ona wzbudza. Ciągle. Przed naszym spotkaniem wróciłam do nagrania z 1988 roku. Zobaczyłam, że praktycznie każdego dnia pojawiają się pod nim komentarze. Na przestrzeni ostatnich dni, miesięcy, były ich dziesiątki. Pominę te, które mówią o rzeszy zakochanych w Tobie fanek… Ale pojawia się tam mnóstwo sentymentalnych komentarzy mówiących o tym, jakie wspomnienia budzi ta piosenka. Że jest dla ludzi synonimem beztroskich lat dzieciństwa. Wspomnieniem wszystkiego, co najlepsze.
Piosenka ta powstała w specyficznym momencie. Miałem wtedy 15 lat. To był okres dojrzewania. Czas, kiedy buzują hormony. Z dziecka stajesz się chłopakiem. W wieku 18 lat zaczynasz być mężczyzną. Niedojrzałym, ale jednak. Wtedy zacząłem robić zupełnie inną muzę. Taką, która grała mi w duszy. Miałem swój zespół. Wychodziłem na ulicę, a tam słyszałem jedynie: “Zobacz, to ten Zakazany owoc”. To zrodziło we mnie bunt. Trochę się na nią obraziłem.
A dziś jakie masz z nią relacje? Polubiliście się na nowo?
Jakiś czas temu siedziałem z przyjaciółmi. Nagle mówią do mnie: “Kris, na co Ty się obrażasz? Ludziom to się genialnie kojarzy. Z beztroską, z graniem w piłkę, skakaniem w gumę”. Dzieciństwo, które ja przeżywałem w latach 80. było zupełnie innym dzieciństwem niż dziś. My byliśmy analogowi. Jak ktoś miał Atari 1040 ST, to był gość. Generalnie nie było internetu, nie było komórek. Widywało się raz na jakiś czas jakiegoś mercedesa i gościa z taką satelitą przy uchu. Dla nas to było niewyobrażalne, że ktoś może dzwonić z samochodu. Wtedy ten czas był spędzany głównie na podwórkach. Może dlatego ludziom z tego pokolenia, ten Zakazany owoc przywołuje właśnie wspomnienia takiej beztroski. Zupełnie innego świata. Od jakiegoś czasu, niezależnie od tego, w jakim składzie gram, pierwszym bisem jest Zakazany owoc. Odobraziłem się na niego. Powiem Ci więcej – granie go sprawia mi radość…
Podejrzewam, że nie mniejszą niż Twojej publiczności. A powiedz mi proszę, jakie emocje budzi dziś w Tobie ten chłopak w zielonej czapeczce? Co z tego czasu zapadło Ci w pamięć?
Wtedy, w Opolu, nie miałem żadnego problemu z tym, żeby wyjść na scenę. Czułem tylko podekscytowanie. Może trochę tremę, ale taką mobilizującą. Na pewno nie paraliżującą. Cieszyłem się, bo już wtedy muzyka niosła mnie przez życie. Ona we mnie ciągle jest. Jest to dosyć złożona relacja i czasami trudna, ale piękna.
Muzyka jest bodźcem, który cały czas Cię napędza?
Absolutnie.
Nie wiem, czy kiedyś się od tego uwolnisz, ale wróćmy jeszcze na chwilę do Opola. Po Twoim występie, wszystko potoczyło się w błyskawicznym tempie…
To nie było łatwe doświadczenie. Z dnia na dzień stajesz się osobą publiczną. Z dnia na dzień dostajesz propozycję koncertów. Nie jesteś już anonimowy, a wciąż jesteś dzieckiem.
Pamiętasz moment, w którym uświadomiłeś sobie, że wszystko to, co się dzieje, to trochę za dużo, jak dla tak młodego chłopaka?
Myślę, że bardziej uświadomił mi to ojciec. Przez to, że często wyjeżdżałem, zacząłem mieć problemy w szkole. W pewnym momencie to było nie do pogodzenia, a szkołę musiałem skończyć. Później, w wieku 17-18 lat zacząłem już świadomie wycofywać się z życia w mediach.
Popularność zaczęła doskwierać?
Wiesz, to były zupełnie inne czasy. Skala popularności dziś, a wtedy, to są jakby dwie zupełnie inne rzeczy. Ta popularność od początku nie była łatwa, a z czasem stała się może nawet nie do zniesienia. Równieśnicza zazdrość doprowadzała do różnych spięć na ulicach. To był trudny czas. Teraz to bardzo dobrze rozumiem, ale wtedy – gdy miałem 15-16 lat – nie było łatwo poradzić sobie z tak skrajnymi emocjami. Od uwielbienia do nienawiści.
Jak sobie z tym radziłeś?
Radziłem sobie tak, jak umiałem. Na pewno cena tego była dość duża.
Porozmawiamy trochę o tej cenie?
Śmiało.
Uzależnienie i późniejszy styl życia były odreagowaniem tego, co działo się w dzieciństwie? Próbą zapomnienia czy zapełnienia jakiejś pustki?
Jeśli zaczynasz pić alkohol w wieku 17 lat, chcesz się trochę zgłuszyć, znieczulić. Chcesz na chwilę zapomnieć. Dlaczego się pije? Pije się po to, żeby zapomnieć. Wiem, że to jest duże uproszczenie. Ale napić się lampkę wina po to, by pocelebrować, jest zupełnie czymś innym niż napić się tak, aby się nawalić. To jest zupełnie inne picie. Nie piłem codziennie, ale w weekendy odreagowywałem. A że miałem dosyć silny organizm, to aby podziałało…
…musiałeś trochę wypić. A hazard?
W wieku 30 lat poleciałem do USA. Wtedy po raz pierwszy zabrano mnie do kasyna. Nigdy wcześniej nie byłem w takim miejscu. Uważałem, że jest to miejsce dla ludzi, którzy nie mają nic do roboty. Że mnie tam nie ciągnie. Że nie jest dla mnie. Niestety okazało się, że mam w sobie pewien deficyt – jak go nazywam – który sprawił, że wciągnęło mnie to kasyno. Terapeuci mówią na to “choroba duszy”. Mówią, że hazard jest jednym z najcięższych nałogów. Cięższym niż alkohol.
Zastanawia mnie jedno… Uzależnienie od alkoholu czy uzależnienie od narkotyków – efekty ich nadużywania są widoczne gołym okiem. Jak jest w przypadku hazardu?
Mieszkałem wtedy z partnerką, która kompletnie nie wiedziała, co się dzieje. W kamuflowaniu swoich stanów doszedłem do perfekcji. Pojawiły się kłamstwa. Dlaczego kłamałem? Bo było mi wstyd. Wstyd, że mam problem i doskonale o tym wiem, a mimo to nadal tak postępuję.
Alkoholem chciałeś się znieczulić, zapomnieć. A co dawał Ci hazard?
Ten nałóg prowadzi do takiego oszukiwania samego siebie i innych. Zakłamywania rzeczywistości. On przejmuje nad tobą kontrolę. Jesteś tu i teraz. Żyjesz, ale myślisz tylko o tym, że pojedziesz zaraz i zagrasz. To jest stan uzależnienia od tej adrenaliny. Odcinasz się wtedy od wszystkiego. Wszystkie problemy, które masz na zewnątrz i w sobie, one wówczas przestają istnieć.
W tym wszystkim nie chodziło o pieniądze?
Chodziło o emocje, które się z tym wiążą.
Mogą być niebezpieczne?
Bardzo. Hazard może doprowadzić do bardzo poważnych stanów depresyjnych, a czasami nawet do samobójstwa.
Dziś coraz więcej osób ma problemy z nałogami. Tych nałogów jest mnóstwo. Chciałam z Tobą porozmawiać o drodze wychodzenia z nich…
Zwróciłaś tutaj uwagę na ważną rzecz – pamiętajmy, że nałogi to nie jest tylko alkohol czy narkotyki. To gry komputerowe, pornografia… Nawet bieganie może być nałogiem. Uzależnienie od bycia w sieci, na Instagramie. Żyjemy w takich czasach, gdzie uzależnić możemy się praktycznie od wszystkiego. Najwyraźniej ten czas, w którym żyjemy, nie jest do końca dla nas łaskawy. To, że system gniecie nas w tak wielu wymiarach sprawia, że ludzie mają potrzebę odreagowywania.
Co u Ciebie było momentem przełomowym?
Totalne zniewolenie. Czas, kiedy przyszły właśnie myśli samobójcze. Pomyślałem sobie, że nie mam już sił tak żyć.
Co Cię zawróciło z tej drogi?
Pamiętam jednego Sylwestra. Powiedziałem wtedy do mojej partnerki, że nie mam siły nigdzie iść. Ona widziała tylko, że jestem w bardzo złym stanie, ale nie znała powodów. Rzuciła mi taki tekst: “A może byś się tak pomodlił?”.
Byłeś wtedy wierzący?
Wierzący byłem wcześniej. Później od tej wiary i Boga się oddaliłem.
Powiedziałeś przed chwilą o wstydzie… A przyznanie się mężczyzny do problemu jest oznaką słabości?
Z punktu widzenia tego, co przeżyłem, świadczy o tym, że zaczynasz być ze sobą szczery. Zaczynasz widzieć rzeczy we właściwy sposób, a nie przez pryzmat swojego testosteronu.
Chyba potrzebna jest duża odwaga, aby pozwolić sobie w ten sposób patrzeć na siebie i życie.
To wymaga rachunku sumienia. Zaczęcia rozprawiania się z samym sobą. Uświadomienie sobie tego, że masz problem, jest podstawą do wyjścia z nałogu. Dopóki nie przyznasz się, że w tym aspekcie jesteś słaby… Szczerze? Nie wiem, jak bez takiej szczerości względem siebie, wychodzi się z nałogu.
U Ciebie nie było mechanizmu wyparcia?
Oczywiście, że był. Przez długi czas oszukiwałem się, że sam sobie dam radę. Każdy nałogowiec, a szczególnie facet, pomyśli sobie: “Ja sam sobie poradzę”. Każdy mężczyzna ma w sobie taką dumę i męskość, która powoduje, że musi pokazać i udowodnić to, jak bardzo jest silny. To wszystko sprawia, że ciężko jest przyznać się przed samym sobą, że ma się problem.
A w tego Sylwestra… pomodliłeś się?
Pamiętam, że powiedziałem wtedy do Boga: “Jeżeli jesteś, to mnie uratuj, bo chcę się zabić”. To była rozmowa z Nim. Desperacka rozmowa. Rozmowa człowieka, który naprawdę był na skraju wytrzymałości.
Co było dalej?
Obudziłem się w Nowy Rok. Bardzo wcześnie…
Odmieniony?
Tak. To jest trudne do opisania… Ale okno, przez które patrzyłem dzień wcześniej i świat, który przez nie widziałem, był zupełnie inny. Pan Bóg odebrał mi wtedy to, z czym miałem problem przez 10 lat.
Masz takie poczucie, że to 10 lat jest czasem wyjętym z Twojego życia? Czy jesteś w stanie dopatrzeć się w tym czegoś dobrego, pozytywnego?
Bez tych wszystkich zakrętów nie byłbym takim człowiekiem, jakim jestem. Nie byłoby mnie w tym miejscu.
A co jest Ci bliższe – żałowanie czegokolwiek, czego doświadczyłeś w życiu czy wdzięczność za wszystko to, co przeżyłeś i co w pewien sposób Cię ukształtowało?
Zdecydowanie to drugie. Wiesz, zadaję sobie czasem pytanie: “Po co ty żyjesz, gościu? Co jest dla ciebie najważniejsze w tym życiu?”. I odpowiadam sobie: “Relacje i ludzie”. Dostałem bardzo dużo wiadomości z podziękowaniami, że mówię o tym głośno. Że nie wstydzę mówić się o całej drodze, którą przeszedłem. Że to komuś pomogło, kogoś zainspirowało. Dzisiaj jestem z Tobą tutaj nie po to, by opowiadać o sobie, bo to nie jest dla mnie istotne. Istotne dla mnie jest to, że jeśli choć jedna osoba po tym wywiadzie dostanie takiego kopa, żeby skończyć ze swoim nałogiem i uda jej się to, będę przeszczęśliwy. Ja zacząłem kompletnie inaczej żyć. Zacząłem zbliżać się do Boga. Zacząłem go na nowo odkrywać w sobie. I to jest droga, która trwa już ponad 10 lat.
Cały czas idziesz tą drogą?
Nieustannie. Oczywiście są różne zakręty. To nie jest droga usłana różami. Rozwój duchowy jest taką drogą, która wymaga od nas dużo pracy. Jestem pewien, że Pan Bóg może pomóc każdemu, kto się do niego zwróci. W każdej sprawie.
Wiesz, o czym sobie teraz pomyślałam? Że mówienie dziś głośno o wierze, o Bogu, o kościele – wymaga chyba dużej odwagi.
Przede wszystkim trzeba odróżnić instytucję kościoła od Pana Boga. Widzę wiele rzeczy, które dzieją się w kościele. Jestem za tym, by to czyścić. Ale to wszystko nie wpływa na moje relacje z Bogiem.
W takim razie zostańmy proszę jeszcze na chwilę przy kościele… Twoja ostatnia płyta “Zostanie mi muzyka…” to płyta, która powstała do utworów ks. Piotra Pawlukiewicza. W jaki sposób zeszły się Wasze drogi?
Pewnego dnia, po koncercie w Kaliszu podeszła do mnie pewna para. Zapytali, czy mogą zająć chwilę. Mówią, że mają takiego przyjaciela, który pisze teksty. Że to właśnie ks. Pawlukiewicz. Że uratował ich małżeństwo i teraz oni chcieliby mu podziękować. Wstyd się przyznać, ale nie znałem jeszcze wtedy ks. Pawlukiewicza. Wziąłem od nich ten tekst. Na drugi dzień poszedłem do swojej pracowni, usiadłem do pianina i tak się to ze mnie wylało. Chwilę nad tym popracowałem i wysłałem im mówiąc, że mogą przekazać to księdzu. Później dowiedziałem się, że ks. Pawlukiewicz był bardzo zdziwiony, że “to TEN Zakazany owoc napisał”. I był wzruszony. Za jakiś czas doszło do naszego spotkania. Spotkania, którego nigdy nie zapomnę. Nie zapomnę tej energii oczu ks. Piotra, które jakby prześwietliły mnie na wylot. Od razu złapaliśmy kontakt. Praktycznie za każdym razem, jak tylko byłem w Warszawie, jechałem do niego. Oglądaliśmy razem mecze. On kochał kino, muzykę, literaturę. Można było z nim porozmawiać o wszystkim. Czasem było po prostu tak, że siedzieliśmy razem, nic nie mówiąc. Przed Jego śmiercią zrobiłem tylko trzy utwory. Później kończyłem już płytę, gdy Go nie było. Nie mogłem już z Nim dyskutować…
Często się wzruszasz?
Wzruszam się głównie przy muzyce. Zdarza mi się wzruszać przy połączeniu jakiejś historii z muzyką. Są takie momenty w tej muzyce, które powodują, że łzy zaczynają napływać mi do oczu… Nie wiem, czy często. Raz na jakiś czas.
Przecież nie powiesz, że często. Przecież faceci nie płaczą.
Czasami pojawiają się łzy w oczach…
Nie będę drążyć… Ale zapytam, czego dowiedziałeś się ostatnio o sobie.
Dowiedziałem się, że jestem silny. Nie wiedziałem, że jestem aż tak silny. Że potrafię tyle znieść. To, co mnie spotkało w ostatnim czasie, było trudne. Powiem to z całą pewnością, że bez Pana Boga, po ludzku nie byłoby możliwe, żebym to przetrwał.
“Co nas nie zabije, to nas wzmocni?” – podpisujesz się pod tym?
Zdecydowanie. Najwięcej w życiu nauczyły mnie porażki.
Nie każdy ma w sobie tyle siły, żeby poradzić sobie z porażkami. Nie każdy jest w stanie spojrzeć na swoje porażki w taki sposób, w jaki Ty na nie patrzysz.
Ale Pan Bóg daje nam tyle, ile jesteśmy w stanie udźwignąć. Jeżeli stawiasz na pierwszym miejscu Boga, to nie ma takiej sytuacji, której Ty nie udźwigniesz. Natomiast jeśli po ludzku chcesz się z nimi rozprawić, to może Cię to zabić.
A zdarzają się chwile, w których masz do Boga pretensje?
Oczywiście! Bardzo często zdarza mi się z Nim dyskutować. Pytać: “Czego Ty chcesz ode mnie?”.
Dostajesz odpowiedzi na swoje pytania?
Zawsze dostaję odpowiedzi, kierunkowskazy. Zawsze zdarzają się małe i wielkie cuda.
Zawsze podążasz za tymi kierunkowskazami? Nie masz natury buntownika?
Podstawą jest to, żeby zawierzać i pracować nad tym. Żeby nie stawiać siebie na pierwszym miejscu. To bywa trudne, bo każdy z nas jest mniejszym lub większym egocentrykiem.
A jeśli każdy z nas takie znaki dostaje, a nie potrafi ich odczytywać?
To dzieje się z czasem. Jeśli modlisz się, masz kontakt z Bogiem, jeśli jesteś na tej drodze, pilnujesz się i nią podążasz…
…to ktoś może powiedzieć, że odbiera to swobodę.
Wręcz przeciwnie – to daje Ci wolność!
A co jeszcze daje Ci wolność?
Świadomość tego, że to życie jest tylko przystankiem. Świadomość, że pustkę w życiu może wypełnić tylko Pan Bóg. Ludzie idą po bandzie, popadają w nałogi, zmieniają partnerów, eksperymentują z życiem – dlaczego? Oni chcą wypełnić tę pustkę. Cały czas czują niedosyt. To jest podświadome szukanie wypełniacza pustki. Ja to wiem, bo też tak robiłem. Opowiem Ci to bardziej obrazowo… Każdy z nas jest kryształem. Rodzisz się jako kryształ. Czysty, świecący, ze swoją energią. Przez życie kumulują się na nim różnego rodzaju brudy. Jakieś poranienia z domu – każdy z nas je ma. Jesteśmy niedoskonali jako ludzie, popełniamy błędy. My z tymi poranieniami idziemy dalej. Jeśli za wszelką cenę będziemy chcieli zrekompensować sobie jakieś deficyty – braki miłości, atencji, akceptacji – to się nie uda. Jeden pójdzie w imprezy, drugi w przygodny seks, kolejny w narkotyki. Będą to łączyć, miksować. Będą się staczać w sobie. Coraz bardziej będą się od siebie oddalać. Czy ja robiłem inaczej? Nie. Ja też szukałem po omacku. Nie wiedziałem tylko, że szukam Boga.
Czego teraz szukasz? Do czego dążysz w życiu?
Ważne dla mnie jest to, żeby moi bliscy byli szczęśliwi. Chciałbym mieć rodzinę. Chciałbym przedstawić ludziom taką wersję siebie, jaką naprawdę jestem. Mam tutaj na myśli muzyczną wersję siebie. Cały czas mam takie poczucie, że wielu ludzi zna mnie tylko z tamtych czasów, a kompletnie nie wie, co robię dziś.
Kojąca. Uspokajająca. Wyciszająca. Taka była ta rozmowa. Podczas spotkania – w niej uczestniczyłam. Podczas spisywania – przeżywałam na nowo. Bo wypowiedziane słowa to jedno, a wrażliwość, która stoi za każdym z nich, to zupełnie co innego. Pięknych słów padło wiele. Krzysztof – za każde z nich dziękuję!
fot. S. Brandt