“BYŁEM UTKANY Z LĘKÓW” – MARCIN KWAŚNY
Szedł pod prąd. Szukając siebie, nieustannie dolewał benzyny do ognia. Czasem działał nielegalnie. Przez długi czas zadowalał się atrapą szczęścia. Po latach, gdy uwolnił się od swoich lęków, odnalazł siebie. Porzucił naturę buntownika i nabrał dużo pokory. Odkrył, co jest w życiu ważne. Dziś czuje się absolutnie kochany. Ma trzech mistrzów, od których każdego dnia pobiera naukę życia. Dla nich – gotuje najlepszy rosół na świecie. Gdy jeden z owych mistrzów podchodzi do niego i go przytula, on odpowiada: “Ja Ciebie też”. Marcin Kwaśny – człowiek wielu talentów. Aktor teatralny, telewizyjny i filmowy. Scenarzysta i reżyser. Mąż i ojciec. Człowiek spełniający się w każdej z tych ról. Dziś występujący w roli głównej tej rozmowy.
“Przepraszam” to proste, a jednocześnie bardzo trudne słowo, które ma wyrazić skruchę i przyznanie się do błędu. Ma wykazać gotowość do naprawienia go. Przywrócić równowagę w relacji – również ze samym sobą. Za co dziś chciałbyś przeprosić samego siebie? Nie innych, a siebie.
Chciałbym przeprosić siebie za to, jaki byłem kiedyś. Za to, jak bardzo byłem krótkowzroczny. Za to, jak niewiele miałem w sobie empatii wobec innych osób. Za to, jak bardzo egoistycznie myślałem…
A za co chciałbyś sobie podziękować?
Podziękowałbym sobie za to, że w chwili beznadziei zwróciłem się do Boga po pomoc. To była najlepsza decyzja, jaką podjąłem w życiu. Dała mi nowe życie.
Gdybyś w tym nowym życiu miał taką magiczną moc, by zmienić jedną rzecz, to co zrobiłbyś dziś inaczej?
Nie wziąłbym pierwszego ślubu, bo był on karykaturą małżeństwa. Ani ja nie byłem osobą wierzącą, ani moja partnerka. Zrobiliśmy to tylko po to, by tradycji stało się zadość. Jeśli mógłbym coś zmienić, to właśnie to chciałbym cofnąć. Choć dostałem stwierdzenie nieważności małżeństwa…
A dziś bycie mężem i ojcem to role, w których się spełniasz?
Zdecydowanie tak. Bycie ojcem jest rolą, za którą jestem Bogu bardzo wdzięczny, ale której wciąż nie potrafię. Cały czas się jej uczę. Uczę się, jak być tatą. Jak być coraz lepszym tatą. Jak radzić sobie z emocjami dzieci, uważając przy tym, by nie wejść w ich emocje. Te małe istoty są dla mnie najlepszymi nauczycielami życia. Nauczycielami tego, jak kochać, jak być cierpliwym, jak znajdować w sobie pokłady energii po nieprzespanej nocy. Fascynujący jest ich rozwój. Uwielbiam dialogi z nimi. Ostatnio rozmawiałem z moją córką, ona tak popatrzyła na mnie i zapytała: “Tato, a ile Ty masz lat?”. Mówię, że 45. A ona: “Ale Ty stary jesteś, Tato”. Odpowiadam jej, że nie czuję się staro, po czym słyszę: “Ale nie przejmuj się, i tak Pan Bóg jest najstarszy”. Innym razem powiedziała mi, że jestem najlepszym tatą na świecie. Ja zamiast poprzestać na tym stwierdzeniu, nieopatrznie zapytałem dlaczego. Usłyszałem: “Bo gotujesz najlepszy rosół”.
To piękny komplement! Ważny. Uznanie w oczach dziecka to chyba coś bezcennego. A co dzisiaj jest dla Ciebie najważniejsze?
Dzieci. Żona. Rodzina. Może nigdy nie było to jakieś moje marzenie, ale zawsze miałem dobre podejście do dzieci… Może dlatego, że sam byłem dużym dzieckiem? W pewnym momencie zacząłem o tym myśleć, mając nadzieję, że to może być taki wyzwalacz, który pozwoli mi przestać myśleć tylko o sobie. Który pozwoli mi przenieść swoją uwagę na drugiego człowieka. Szczerze mówiąc, to chyba nigdy wcześniej nie byłem na to gotowy i dziś dziękuję Bogu, że w poprzednim związku nie miałem dzieci. Byłem kompletnie do tego nieprzygotowany. Wiesz, jest takie stare chińskie przysłowie mówiące, że: “Mistrz przychodzi wtedy, kiedy uczeń jest gotowy”. Teraz mam trzech swoich mistrzów, którzy przyszli dokładnie w momencie, gdy tatuś był już na nich gotowy. [śmiech]
A gdyby jeden, drugi i trzeci mistrz przyszedł do Ciebie za jakiś czas i powiedział, że on wrodził się w tego tatusia z młodości, że chce iść swoją drogą, że odrzuca wszelkie konwenanse i żyje po swojemu, co byś zrobił?
Wspierał. Będzie mi na pewno smutno, ale to zaakceptuję. Tutaj nie chodzi o to, żebym im coś wpoił i narzucił tak, żeby było po mojemu, a żeby oni sami byli nieszczęśliwi. To wolne istoty, które wybiorą to, co dla nich słuszne. Same muszą znaleźć własną drogę, a zadaniem moim i mojej żony jest to, żeby je jak najlepiej ukierunkować i wyłowić to, co w nich najlepsze. Dać dobry przykład.
Jaką radę chciałbyś im dać? Motto, z którym chciałbyś, by szły przez życie. Radę, której Ty być może nigdy nie dostałeś.
Żeby były bardziej uważne na innych ludzi i żeby nie myślały nigdy tylko o sobie.
A czy dziś Twoi mistrzowie ćwiczą już swoją asertywność?
Oj tak, od małego potrafią powiedzieć “nie”. To jest chyba ich ulubione słowo. Podszedł do mnie ostatnio jakiś facet i widząc, że jestem z trójką dzieci, mówi: “Proszę pana, pierwsze dziecko to stres. Drugie to męczarnia. Ale dopiero trzecie daje radość”.
Potwierdzasz?
No nie. Mi wszystkie dają radość, a stres jest zawsze.
A tatuś potrafi dyskutować z tym ich “nie”?
Granice znacznie lepiej trzyma moja żona. [śmiech] Stawiamy jednak na wychowanie w bliskości. Kiedyś było tak, że jak dziecko płakało, to trzeba było je zostawić, żeby się wypłakało. Z żoną przyjęliśmy model rodzicielstwa bliskości. Częstego noszenia na rękach, niepozostawiania w płaczu… Tutaj ważne jest to, żeby dziecko było jak najbliżej rodzica. Ja wszystkie moje dzieci kangurowałem po urodzeniu i wiem, że to przynosi efekty. Dzięki temu szybciej stają się samodzielne.
Powiedz mi proszę, czy Marcin Kwaśny – spełniający się jako ojciec – jest również spełnionym aktorem?
Chyba tak. Grałem 16 lat w teatrze – 13 lat spędziłem w Teatrze Kwadrat, 3 lata w Teatrze Polskim. Grałem małe i duże role, ale każda z nich rozwijała mnie jako aktora. Teatr dał mi bardzo dużo.
Pośpiewać też lubisz? Koncert „Ocalony przez poezję” będący biografią poety Jerzego Kozarzewskiego w interpretacji Twojej i Twojej żony – Klaudii Kwaśny, z muzyką Patryka Góreckiego, to absolutny majstersztyk! Można Was słuchać w zapętleniu!
Teksty Kozarzewskiego pokazała mi jego wnuczka. Przeczytałem je i wiedziałem, że musimy z tego zrobić koncert. Okazuje się, że Kozarzewski był spowinowacony z Norwidem, a z tym połączyłem się już przecież na początku mojej drogi zawodowej. Ujęła mnie historia miłości Kozarzewskiego i jego żony, Magdaleny. Gdy ten został skazany na karę śmierci, ona poszła z jego wierszami do Juliana Tuwima. Tuwim tak bardzo się nimi zachwycił, że napisał do prezydenta Bieruta list. Skuteczny, bo karę śmierci zamieniono wówczas Kozarzewskiemu na 10 lat więzienia. W tym więzieniu powstawały teksty, a że nie miał możliwości ich spisać, to wszystko zapamiętywał, a po wyjściu na wolność spisywał z pamięci.
A reżyseria? Masz za sobą debiut reżyserski filmu krótkometrażowego “Spowiedź”, który odniósł spory sukces.
Reżyseria jest dla mnie ogromnym wyzwaniem, ale jednocześnie chyba właśnie spełnieniem. Spełniam się, nawet nie jako reżyser sztuki teatralnej, bo tutaj czuję się jak ryba w wodzie, ale właśnie jako reżyser filmu, który jest dla mnie dużo trudniejszą materią. Ten krótki metraż, o którym wspominasz, dał mi ogromną satysfakcję. Ponad 200 tys. wyświetleń na YouTube, same pozytywne komentarze i żadnych negatywnych. Niektórzy mówią, że te negatywne – kasuję. [śmiech] Wiesz, teraz sobie tak myślę, że to wszystko było możliwe dzięki temu, że oderwałem się od siebie i swoich demonów. Uwolniłem się od lęków. Przestałem się bać.
Miałeś lęki, które powstrzymywały Cię od działania na gruncie zawodowym?
Byłem utkany z lęków. Wtedy sięgnąłem po proste lekarstwo – jak wówczas sądziłem – i je zapijałem. Efekt? Tak, jakbym dolewał benzyny do ognia. Może dlatego dziś mogę powiedzieć, że jestem człowiekiem spełnionym, bo w końcu dotarłem do tego mojego prawdziwego “ja”. Odkryłem to, kim i jaki jestem. Wiem, co jest dla mnie w życiu ważne. Mam hierarchię wartości i kręgosłup moralny.
Uporałeś się z lękami i demonami, a co dziś daje Ci poczucie spokoju?
Dobra relacja z Bogiem.
Wykłócasz się z nim czasem?
Był czas, kiedy bardzo się z nim wykłócałem. Teraz nabrałem dużo pokory.
Masz poczucie, że to wszystko w życiu było po coś? Że dzięki temu, co przeżyłeś i jaką drogę przeszedłeś, jesteś tu i teraz? Jesteś taki, jaki jesteś.
Uważam, że można powiedzieć Bogu “nie” i odejść od niego, ale człowiek wtedy nie będzie szczęśliwy. Będzie miał atrapę szczęścia. Dopiero relacja z nim powoduje, że wiemy, kim jesteśmy i po co żyjemy. Mamy gotowe odpowiedzi, co nie oznacza wcale, że nie stawiamy pytań. Dzisiaj wiara daje mi ogromną siłę. Daje mi kopa. Wiem, że to wszystko ma sens i do czegoś prowadzi. Czuję się bardzo kochany. Bardzo w rękach bożych.
A czy dziś, z każdym swoim doświadczeniem i wspomnieniem drogi, którą przeszedłeś, masz w sobie ambicję na przybliżanie ludzi do Boga?
Nikogo nie wolno zmusić do wierzenia. Każdy musi sam powiedzieć Bogu “tak” i otworzyć się na jego działanie w życiu. Ja przez 18 lat byłem antyklerykałem i antykatolikiem. Byłem zamknięty na to działanie.
Wróćmy proszę jeszcze do początków Twojej drogi zawodowej… Dość szybko się usamodzielniłeś, prawda?
Byłem bardzo przedsiębiorczy, a dzięki temu mogłem pozwolić sobie na wyjazdy. Gdy miałem około 16 lat, bardzo dużo podróżowałem autostopem. Zwiedziłem całą Europę. To był niezwykły czas, który przyniósł wiele niewiarygodnych historii… Historia, która chyba najbardziej zapadła mi w pamięć, ma swój początek w Krakowie. Tam, na dworcu, jacyś narkomani chcieli mi sprzedać nuty. Wśród nich był Bach, Beethoven… Wiedziałem, że to może mieć dużą wartość, że to antyk. Jechałem wtedy z kolegą do Włoch. Udało nam się przewieźć te nuty, bo nikt nas nie sprawdził. We Włoszech na autostopa zatrzymał się prezydent Werony, który zaprosił nas do swojego domu. Mieszkaliśmy tam tydzień. Okazało się, że jego dzieci są uzdolnione muzycznie, więc codziennie mieliśmy koncerty na poddaszu. Na koniec chciałem im się jakoś odwdzięczyć i podarowałem im te nuty. Ruszyłem z kolegą w dalszą podróż. Jechaliśmy przez Szwajcarię i to tam nas dokładnie przetrzepano… Gdybyśmy mieli te nuty, mielibyśmy duże problemy. Okazało się, że już do Włoch przewieźliśmy je nielegalnie.
Trochę na nielegalu wziąłeś również udział w castingu w swoim rodzinnym Tarnowie.
Tak było. Idąc ulicą, zobaczyłem ogłoszenie, że do przedstawienia “Rozdroże miłości” poszukiwany jest student. Miałem wtedy 15 lat, ale byłem wyjątkowo wyrośnięty, jak na swój wiek. Pomyślałem, że mimo tego, że nie spełniam warunków, to jednak zaryzykuję. Udało się i dostałem swoją pierwszą w życiu rolę.
Doskonale pamiętasz chwilę, kiedy po raz pierwszy ktoś nazwał Cię aktorem, prawda?
Nie sposób tego zapomnieć. Podczas któregoś spektaklu, oślepiony przez reflektory, nie zauważyłem, gdzie kończy się scena. Wpadłem prosto w ramiona korpulentnej pani siedzącej w pierwszym rzędzie. Ta zamiast na mnie nakrzyczeć, wykrzyknęła, że jeszcze żaden aktor na nią nie spadł. Uzmysłowiłem sobie, że nazwała wtedy potrzebę mojego serca. Że już wtedy chciałem być i żyć na scenie. Dwa lata później zagrałem rolę Cypriana Kamila Norwida w Teatrze Młodego Widza u boku profesjonalnych aktorów. Byłem najmłodszym Norwidem w historii polskiego teatru. Jeździłem z występami po bardzo ciekawych miejscach, typu remizy strażackie, kółka gospodyń wiejskich… Naturalną konsekwencją był później egzamin do szkoły teatralnej.
…na którym pękły Ci spodnie. Kolejny znak charakterystyczny młodego aktora, Marcina Kwaśnego. A dziś z jaką rolą, jako znakomity i dojrzały aktor, chciałbyś być kojarzony?
Chyba nie chciałbym zostać tak zaszufladkowany. Super jest to, że mogę się sprawdzić w różnych rolach. Gdybym jednak miał wskazać jakieś konkretne… Ostatnio było usunięcie z Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku wizerunków św. Maksymiliana Kolbego, Witolda Pileckiego i rodziny Ulmów. Zagrałem i Kolbego i Pileckiego. Jeśli miałbym wskazać konkretne role, z których chciałbym być zapamiętany, to właśnie chyba z tymi dwoma postaciami.
W roli rotmistrza Pileckiego możemy Cię zobaczyć w dokumencie fabularyzowanym pt.: “Pilecki”, który dostępny jest na Netflixie, a Kolbe? Chyba dopiero będzie miał swoją premierę, prawda?
Dokładnie tak. Będzie to amerykański film “The triumph of the heart” w reżyserii Anthony’ego D’ambrosio, który premierę będzie miał w 2025 roku. Film kręcony był w budynku byłego Aresztu Śledczego w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie było ciasno, zimno i ciemno. To był najtrudniejszy plan w moim życiu. Po 12-14 godzin spędzonych w celi…
A czy role, które są dla Ciebie najbardziej wymagające, dają też największą satysfakcję?
Ta rola rzeczywiście przyniosła mi ogromną satysfakcję. Po pierwsze dlatego, że zagrałem Kolbego, do którego nie jestem w ogóle podobny, choć schudłem do roli 10 kg i ogoliłem się na łyso, a po drugie – zagrałem to po angielsku. Zagrałem w języku, który nie jest moim językiem codziennym. Do castingu przygotowywała mnie żona, która 13 lat żyła w Londynie i ma świetny akcent. Więc co chwilę było: “jeszcze raz”, “od nowa”, “nie taki akcent”. Teraz chyba powinienem jej odpalić jakąś działkę. [śmiech]
Koniecznie! Warto wyrównać rachunki. A masz jeszcze jakieś zawodowe marzenia?
Chciałbym dokończyć film “Zapłata”, który zacząłem – ciąg dalszy “Spowiedzi”. Część filmu jest już nagrana, ale żeby go ukończyć, brakuje jeszcze trochę pieniędzy. Niestety z projektu wycofała się telewizja publiczna. Czuję jednak pewien rodzaj determinacji, by skończyć ten film, nawet jeśli nie dostaniemy dofinansowania.
Marcinie, a gdybyśmy zatrzymali się na chwilę w czasoprzestrzeni… Możesz dziś powiedzieć, że jesteś w najlepszym okresie swojego życia? Jesteś w dobrym miejscu i czasie?
Żyję teraźniejszością. Nie żyję przeszłością ani przyszłością, bo nie wiem, jaka będzie. Przy szalejących wichurach czy wojnie za progiem, nie wiem, czy za chwilę to wszystko się nie rozsypie. Mam jednak w sobie taką ufność w to, że teraz jest najlepszy okres w moim życiu w takim sensie, że czuję się spełniony jako ojciec, jako mąż i jako aktor. To wszystko daje mi poczucie satysfakcji, zadowolenia i szczęścia. Nie mam prawa do narzekania.
Jesteś z siebie dumny? Potrafisz spojrzeć w lustro i do tego faceta w odbiciu powiedzieć: “Gościu, dajesz radę!”?
Poniekąd tak. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że to wszystko, co mam – wspaniałą rodzinę, dom, pracę – to nie jest zasługa tego, że jestem super człowiekiem i dobrym aktorem, a że dostałem to w prezencie od Pana Boga.
Nie masz poczucia, że na coś takiego trzeba sobie jednak czymś zasłużyć?
Absolutnie nie! Przecież nie zasłużyliśmy sobie na miłość Boga w żaden sposób, a mimo wszystko kocha nas bezwarunkowo. To jest jedyna rzecz, którą możemy dostać w życiu za darmo. To jest rodzaj łaski.
Często podkreślasz, że to właśnie Opatrzność Boża prowadziła Cię przez krętą i wyboistą drogę życia. Czego Cię ta droga nauczyła?
Nauczyła mnie tego, że nie wolno osądzać ludzi. Nie wolno kogoś oceniać. Lubimy to robić i to jest bardzo łatwe, ale w ten sposób możemy kogoś skrzywdzić. Pamiętajmy, że Jezus nie przyszedł do zdrowych, a do chorych. Spotykał się z grzesznikami, prostytutkami, ludźmi głęboko zranionymi i zagubionymi. Widzę wokół siebie mnóstwo zranionych osób, które szukają ucieczek w różnych używkach – ich również jest najłatwiej oceniać. Ja też szukałem szczęścia w alkoholu, kobietach, w zabawie… i to wszystko było puste. Na końcu i tak zawsze było poczucie bezsensowności i bezcelowości.
Dziś jesteś na drodze, która ma już konkretny cel.
Dziś mam pewność, że droga, którą idę, to jest dobra droga. Moja droga. Może nie łatwa, bo hejt zawsze będzie. Moja agentka często mówi mi: “Słuchaj, tu to nie zagrasz, bo o tym Bogu trochę za głośno mówisz”, więc mam świadomość, że jakąś cenę zawsze będę za to płacił. Mimo wszystko bilans wychodzi na plus.
Życzę Ci, byś dalej pewnie kroczył tą utorowaną już drogą. I byś był dumny. Z siebie. I by zawsze było na plus.
Marcin Kwaśny. O sobie mówi: “Dla przyjaciół słodki, dla wrogów gorzki. Wbrew nazwisku, jestem życiowym optymistą”. Podczas naszego spotkania zmiksowało się wszystko – słodki smak lodów i gorzki posmak wspomnień. Dominujący był jednak optymizm. Ten tu i teraz. Ogromna życiowa mądrość i spokój. A wszystko to stworzyło przestrzeń, w której chciało się być. Marcin, dziękuję, że mogłam w niej zagościć!