“PRZESZŁAM NIESAMOWITĄ, CHOĆ NIEŁATWĄ DROGĘ, KTÓRĄ SAMA SOBIE WYBRAŁAM” – KAMILA SZYMAŃSKA
Kamila Szymańska to kobieta, która po prawie 20 latach pracy w bankowości zmieniła korporacyjne życie na rzecz wiejskiego spokoju. Dziś prowadzi wyjątkowe miejsce – „Na Łące – dom i przestrzeń” w Jasieńcu – małej wiosce między Łodzią a Warszawą, które udostępnia do organizacji warsztatów, szkoleń i spotkań w otoczeniu przyrody. Jej misją jest tworzenie przestrzeni do refleksji, rozwoju i odpoczynku.
Dziś „Na Łące” dzieją się wielkie rzeczy, ale zanim życie tam zaczęło rozkwitać, Kamila musiała zawalczyć o siebie. Otwarcie mówi o depresji, która zatrzymała ją w chorobliwym pędzie. Opowiada o szczęściu, które znajduje w prostych gestach – w karmieniu drugiego człowieka… Nie tylko karmelizowanymi brzoskwiniami, ale przede wszystkim swoją wrażliwością, obecnością i uważnym towarzyszeniem. Karmi duszę… bo Kamila to człowiek, który nie tylko wierzy w dobroć innych, ale przede wszystkim ją tworzy.
„Od zawsze potrzebowałam kogoś, żebym mogła być z siebie zadowolona” – brzmi znajomo?
Brzmi bardzo znajomo. To było we mnie głęboko zakorzenione. Takie były moje schematy i przekonania, w których wyrastałam. Uczyłam się, żeby przynieść piątkę rodzicom, a nie dlatego, że język polski był ciekawy. Musiałam mieć czerwony pasek i być wzorową uczennicą, bo tak trzeba. Byłam bardzo grzecznym dzieckiem… tak bardzo, że mama nawet pytała szkolnych psychologów, czy to normalne, że nie przechodzę buntu, jak wiele innych dzieci w moim wieku. Spełniając oczekiwania innych, nie realizowałam siebie. Moje zadowolenie brało się z pochwał. Całe dzieciństwo i młodość wyrastałam w tym schemacie – robię coś dobrze, dostaję pochwałę, czuję satysfakcję. I tak naprawdę przez długi czas moje poczucie wartości było mocno związane z tym, co myślą o mnie inni.
Użyłaś tutaj czasu przeszłego. Teraz jest inaczej?
Wiesz, ja byłam dzieckiem niezwykle wyczulonym na oczekiwania rodziców – oni wcale nie musieli niczego mówić wprost. Ja wiedziałam o krok wcześniej. Wystarczyła rozmowa w tle, pół zdania, rzucona uwaga. Od najmłodszych lat wyprzedzałam ich pragnienia i od razu je spełniałam. Dlatego byłam idealnym dzieckiem. Zawsze robiłam to, czego – jak mi się wydawało – chcieli rodzice. I przez całe życie, krok po kroku, realizując cudze oczekiwania, nawet nie nauczyłam się rozpoznawać, co naprawdę daje satysfakcję mi samej. Zawsze chodziło o to, by ktoś inny był zadowolony.
Dziś nie musi?
Dziś dobrze czuję i wiem, że można być szczęśliwym z samym sobą, w ciszy. Czytając książkę Tomka Kozłowskiego, z którym jest rozmowa na Twoim blogu, trafiłam na zdanie, które bardzo ze mną zostało – że przychodzi taki moment, kiedy możesz celebrować bez oklasków, bez gratulacji i bez szampana, bo żadna pochwała i tak nie zrekompensuje godzin pracy, wysiłku, strachu, emocji i niewiadomych, które włożyłaś w drogę do siebie.
A za co jesteś sobie tak najbardziej, najbardziej wdzięczna? Za co samej sobie chciałabyś dzisiaj podziękować?
Za to, że poszłam po siebie, bo to, jak teraz się czuję, jest bezcenne. To nie znaczy, że jestem już cały czas spokojna, szczęśliwa. Że jestem mistrzem zen. Oczywiście nadal przeżywam trudne emocje – czasem się spinam, cierpię. Zdarzają się sytuacje i okoliczności, które są dla mnie bardzo bolesne i smutne – jak u każdego człowieka. Tylko teraz potrafię być przy sobie z troską, powiedzieć do siebie: „Okej, masz dziś naprawdę trudny dzień”.
Przytulasz samą siebie?
Tak, ale wiesz, ile razy czytałam o tym w artykułach psychologicznych: „Przytul się, bądź swoją najlepszą przyjaciółką”… Przewracałam wtedy oczami, bo jeśli tego nie czujesz, to tego po prostu nie rozumiesz. A to, że tak mocno zdecydowałam się pójść własną drogą, w swoją stronę – to jest chyba najważniejsza decyzja, jaką w życiu podjęłam.
Idąc własną drogą, w swoją stronę, doszłaś… „Na Łąkę”. Była to jednak długa i wyboista podróż. Zanim jednak dotrzemy do jej ostatniego przystanku, chciałabym zapytać o ten pierwszy moment, w którym pojawiła się w Tobie myśl o zmianie – w Twoim przypadku o ogromnej zmianie życiowej.
Kilka ładnych lat temu, po jakichś dziesięciu latach pracy w korporacji, w tym specyficznym dla mnie pełnym zaangażowaniu i ciągłym działaniu, uznałam, że w takim tempie do emerytury nie dotrwam. Poza tym kariera w korporacji kobiety w pewnym wieku bywa jak gra w ruletkę – nigdy nie wiadomo, czy wypadnie szczęśliwy numer. Wtedy stwierdziłam, że potrzebuję planu B. Nie na już, lecz na przyszłość – żeby powoli się kształtował, dojrzewał gdzieś w tle. Wyobrażałam sobie, że kiedy nadejdzie moment, w którym poczuję, że czas zwolnić, będę mogła spokojnie podjąć decyzję o zmianie. Problem w tym, że wcale nie wiedziałam, dokąd chcę iść. Przypomniała mi się taka wymowna scena z filmu „Chłopaki nie płaczą” – ta na balkonie, gdy pada pytanie: „Co chcesz w życiu robić?”… I zostałam wtedy z tym pytaniem. Pomyślałam, że gdybym wiedziała, co naprawdę lubię i w czym chciałabym się realizować, poszłabym w to bez wahania. Żeby to odkryć, zainstalowałam na telefonie Pinteresta i zaczęłam zapisywać zdjęcia, które przyciągały moją uwagę. Po pewnym czasie zauważyłam, że ciągle przewijają się te same motywy: stodoły, jedzenie i ludzie. Zaczęłam szukać – stąd najpierw był kurs wedding plannera, później szkolenie z alpakoterapii i wiele innych rzeczy, żeby sprawdzać, co jest tak naprawdę moje.
Aż w końcu odnalazłaś siebie „Na Łące”.
Początek tej drogi był w 2020 roku. Od poniedziałku do piątku była wówczas praca zawodowa, na pełnych obrotach. Pracowałam na 200 procent, bo przecież 100 procent to minimum. To próg, od którego zaczynałam. A każdy wolny weekend i urlop spędzaliśmy z mężem na budowie. Przez trzy lata nie wyjechaliśmy nigdzie na wakacje – przyjeżdżaliśmy tutaj, szlifowaliśmy deski, stawialiśmy płot. Całą elewację domu z drewna wykonaliśmy sami, bo na pewnym etapie trzeba było pilnować kosztów, a bardziej opłacało się kupić nieheblowane deski i heblarkę. Każdą ścianę i każdy sufit w tym domu malowałam osobiście. Pomagali nam mój tata i brat mojego męża. Trzy lata później dom był gotowy. Wyglądał prawie tak jak dziś, może brakowało jeszcze drobnych ozdób, ale był już w pełni umeblowany i wyposażony. Wtedy pojechaliśmy na pierwszy urlop – trzy tygodnie w Stanach. I to był czas, kiedy z braku sił „upadłam” i nie podniosłam się przez kolejny rok. Ciało odmówiło posłuszeństwa, choć głowa wciąż chciała działać. Podczas urlopu właściwie nie wychodziłam z łóżka. Prosiłam męża, żeby zwiedzał i korzystał z tego wyjazdu. Mnie wtedy dopadło wszystko – zapalenie uszu, gardła, zatok, jakieś wirusówki. Zaczęły mi drętwieć ręce i nogi. Pewnego razu stanęłam przed lustrem i popatrzyłam na siebie. Miałam nienaturalnie przechyloną głowę. Chciałam ją wyprostować rękoma, ale wtedy wraz z nią zawirował mi cały świat. Na ten urlop zabrałam ze sobą książkę Natalii de Barbaro, pt. “Przędza”. Kiedy czytałam o łuczniczce i tkaczce, o wspinaniu się po drabinie, która nawet nie stoi przy odpowiedniej ścianie, pomyślałam: „O rany, to jest chyba o mnie”. Po powrocie z wakacji pierwszego dnia w pracy nie byłam w stanie otworzyć komputera. To był dla mnie szok – nie wiedziałam, czy to bezsilność, czy wręcz niewidzialna siła, która mnie powstrzymywała. Później długo to analizowałam i zrozumiałam, że byłam całkowicie wydrenowana z energii, którą przez trzy lata oddawałam i pracy zawodowej i budowie, bez ani jednego dnia prawdziwego odpoczynku. Wiedziałam, że przyszedł moment, kiedy nie jestem w stanie już niczego więcej z siebie dać.
Jacek Hugo-Bader powiedział, że depresja nie dotyczy ludzi słabych, tylko tych, którzy byli silni zbyt długo. Ty byłaś. Od razu wiedziałaś, co robić? Wiedziałaś, że musisz sięgnąć po pomoc? Nie pojawiła Ci się myśl: “W życiu tyle udźwignęłam, poradzę sobie i teraz”?
Wiedziałam, że sama tego już nie udźwignę. To było najgorsze, co mnie do tej pory spotkało – czułam, że nie mam siły na nic, jestem całkowicie bezsilna. Wiedziałam, że nie potrafię wrócić do pracy. Miałam pełną świadomość, że to jest ponad moje możliwości. Najpierw poszłam do psychoterapeutki, potem do psychiatry, gdzie od razu włączone zostało leczenie farmakologiczne. Na początku było bardzo trudno – przez trzy miesiące fatalnie reagowałam na leki, ale później zaczęło się to stabilizować. W międzyczasie zmieniłam psychoterapeutkę, bo poprzednia zupełnie nie dawała mi poczucia wsparcia. Jednym z powodów, dla których zrezygnowałam z tamtej terapii, była rozmowa, w której opowiadałam, jak wyobrażam sobie rozwój mojego wymarzonego miejsca, jak widzę tę moją Łąkę. Mówiłam, jak chcę się do tego przygotować, kiedy zacząć o nim komunikować, ile dać sobie czasu na przyjęcie pierwszych gości, na co moja ówczesna terapeutka odpowiedziała: „Pani Kamilo, to jest myślenie życzeniowe, takie rzeczy się nie dzieją”. Dla osoby w depresji, na lekach, z wątpliwościami, która próbuje znaleźć choćby skrawek nadziei, takie słowa… no nie pomagają.
A czy te słowa nie podcięły Ci skrzydeł? Nie zwątpiłaś, że dasz radę zrealizować ten projekt?
Nie. Ja tak bardzo wierzyłam w ten projekt, że to mnie nie podcięło. Może nie byłam pewna, czy zrobię to od razu, ale sama wiara w to moje miejsce została.
Wiara w to miejsce i swoje marzenie dawały Ci siłę, by walczyć? Co wtedy czułaś?
Wiesz, gdy z dystansu – trochę tak, jakby siadając w kinowym fotelu – patrzyłam na swoje życie, na wszystko, co działo się teraz i chwilę temu, w czym jestem i w czym byłam – marzyłam, żeby właśnie tak żyć. Wiedziałam, że właśnie tego tak bardzo pragnę. Tylko już nie w kinie, a w moim prawdziwym życiu jedyne, co czułam, to cholerny smutek. Kompletnie nic mnie nie cieszyło. Później, gdy powoli stawałam na nogi, pomyślałam sobie: “Boże, jeśli tak czuje się zdrowy człowiek, to ja muszę zrobić wszystko, żeby być zdrowa”. Wtedy też dotarło do mnie, że moja depresja pewnie nie trwała od roku, a wiele dłużej… Byłam osobą bardzo lękową. Bałam się o wszystko – nawet o to, że jak będę schodzić po schodach, to się przewrócę i zrobię sobie krzywdę. O Łąkę bałam się każdego dnia, a mimo to robiłam cały czas te maleńkie kroki, bo chciałam tu być. Robiłam wszystko, żeby budować swoją strefę komfortu i nie musieć się z niej ruszać. Bo to ona mnie uszczęśliwia.
Choć wszyscy mówią, że rozwój wymaga wychodzenia ze strefy komfortu, Ty pozostajesz wierna sobie i swoim zasadom. Więc tak można…
Zagryzałam wargi, bałam się, działałam pomimo braku odwagi – każdy krok był po to, żeby być tutaj. Żeby być w spokoju ze swoimi rzeczami, realizując swoje wartości. Mój rozwój teraz polega na tym, że obserwuję, co jest naprawdę moje, co daje mi satysfakcję i w czym spełniam się z pasją. Nie chodzi o to, żebym musiała przełamywać samą siebie.
Powiedz, proszę, jak wyglądało Twoje życie, kiedy powoli zaczynałaś wracać do siebie, kiedy zaczynałaś zdrowieć?
Z tego wspomnianego urlopu wróciliśmy na początku czerwca, więc przez cały czerwiec, lipiec i sierpień byłam praktycznie wyłączona z życia. Nie wiedziałam, co się dzieje wokół mnie. W czerwcu i lipcu, w najpiękniejszym czasie – kiedy tutaj wszystko zieleniało i kwitło – ja spędzałam czas w najciemniejszym pokoju. Od czasu do czasu wychodziłam na taras i zastanawiałam się, co to znaczy odpoczywać? Co robić? Czy to naprawdę polega na tym, że mam usiąść z kawą na tarasie i patrzeć przed siebie? Ja tego nie potrafiłam. Z jednej strony była to całkowita niemoc, jak w depresji, a z drugiej – byłam tak przebodźcowana i wyczerpana, że nie mogłam przyjmować żadnych dodatkowych bodźców. Nie potrafiłam przeczytać książki ani obejrzeć filmu. Po prostu potrzebowałam spokoju, którego nie znałam. Pierwsze zmiany pojawiły się dopiero we wrześniu. Wtedy bardzo powoli zaczęłam odzyskiwać siły. Maj zeszłego roku był początkiem okresu, kiedy byłam już bez leków i z nadzieją, że zażegnałam depresję.
W międzyczasie próbowałaś jednak wrócić do pracy zawodowej…
I to była sytuacja przełomowa. Nie miałam żadnego kontaktu ze swoim dawnym pracodawcą, choć pracowałam tam 10 lat. Byłam ceniona i zajmowałam dobrą pozycję, ale wtedy nie wiedziałam, czy w ogóle mam jeszcze do czego wracać. Nikt z tamtej strony się nie odezwał, a po kilku dniach mojego pierwszego zwolnienia lekarskiego dostałam od kolegów z pracy screena z ogłoszeniem na moje stanowisko. Nie wiedziałam, czy to było zastępstwo, czy ktoś na stałe… Więc gdy byłam już w stanie spotykać się z ludźmi, rozmawiać, zaczęłam przeglądać ogłoszenia o pracę. Niedługo potem poszłam na rozmowę rekrutacyjną. Spotkanie z zarządem było świetne – praca, którą znałam od podszewki, rozmowa pełna zrozumienia. Wyszłam z tej rekrutacji, szłam do samochodu i nagle stanęłam jak wryta. Pomyślałam: “Cholera, oni mnie zatrudnią… ale ja już nie chcę”. To był moment, w którym zrozumiałam, że już nie wrócę do dotychczasowego trybu życia. Zostaję tutaj, na Łące. Dopiero konfrontacja z tą sytuacją, w momencie, gdy szala przechylała się w jedną stronę, uświadomiła mi, czego naprawdę chcę.
I nadszedł 9 maja – dzień Twoich urodzin.
Dokładnie tak. Wtedy napisałam mój pierwszy post na LinkedInie. Napisałam, że są to moje urodziny i chcę ogłosić zmianę zawodową. Niedługo potem na Łąkę zaczęli przyjeżdżać pierwsi goście. Witałam ich, zawsze przytulałam na dzień dobry, gotowałam i karmiłam. Próbowali jedzenia i mówili: „Kamila, to jakieś wysokowibracyjne jedzenie, bo mam uczulenie na wszystko, a u Ciebie jem trzeci dzień i nic mi nie jest”. Ktoś mówił, że to jedzenie terapeutyczne. Że nie wiedział, że w gotowaniu można być tak szczerym. A w moim gotowaniu szczerość, prawda, uczucie są najważniejsze. Kocham ludzi, jestem szczęśliwa, że się u mnie pojawiają, więc karmiąc ich, nie umiem nie być w tym szczodra, nie dzielić najlepszym, co mam i co potrafię. Jakiś czas później usłyszałam: “Kamila, czuję się u Ciebie niesamowicie dobrze, nie mam tak, jak jadę do swojego rodzinnego domu…”. Podczas moich ostatnich wakacji, kiedy udostępniłam dom na wyłączność dla jednej z grup, dostałam wiadomość od Piotra, który był wtedy Na Łące: „Kama, dokręciłem Ci klamkę, żeby się dalej nie luzowała. Wiesz, goście na to nie zwrócą uwagi, ale my przecież jesteśmy u siebie”. I wtedy znów popłynęły mi łzy, bo ktoś czuje się w miejscu, które stworzyłam, dobrze – jak w domu… Ostatnio, Asia, która prowadziła tu warsztaty dla kobiet z obszaru rezyliencji i odporności psychicznej, napisała mi: „Mam poczucie, że prowadziłaś dla nas w kuchni dodatkowe warsztaty – z życia, ze słuchania siebie, z wchodzenia w zmianę, z łagodności i ze skakania w nieznane”. Innym razem ktoś napisał mi w księdze gości, że trzy kotlety schabowe zjedzone u mnie to coś, czego nigdy nie zapomni. Adam Adamek – człowiek, z którym wymieniłam kiedyś na LinkedInie kilka zdań, skomponował wraz ze swoim zespołem piosenkę o Łące… Później tutaj grał koncerty. Mogłabym tak wymieniać długo, ale to właśnie w takich momentach wiem, że wszystko, co dziś robię, ma sens.
A kiedy już miałaś pewność, co do tego, czym chcesz się zajmować, to czego się bałaś? Jakie miałaś lęki?
Wiesz, przychodzi mi do głowy taki film “Pod słońcem Toskanii”. Film, w którym kobieta porzuca swoje życie zawodowe, jedzie do Toskanii, kupuje tam stary dom, remontuje go… I przeżywa podobne lęki jak ja. Jest tam taka scena, w której mówi: “Boże, co ja zrobiłam? Włożyłam w ten dom wszystko, co miałam, a jeśli nie będę miała dla kogo gotować, jeśli nikt nie będzie się tu pojawiał?”. Wtedy ktoś zadaje jej pytanie: „To dlaczego to zrobiłaś?” -„Bo mam dość własnego strachu i wciąż mam marzenia”. I to jest tak bardzo o mnie, o mojej całej drodze zmiany zawodowej, o drodze Na Łąkę, a chyba przede wszystkim o drodze do samej siebie.
Kamilo, a co powiedziałabyś dziś spobie sprzed dziesięciu lat. Tej kobiecie, która na 200 procent gnała do przodu, od celu do celu, ciągle była w trybie realizacji?
Nie dawałabym jej żadnych rad, nie próbowałabym niczego przyspieszać ani zmieniać, bo każda z tamtych rzeczy doprowadziła mnie do miejsca, w którym jestem teraz. Wiesz… albo powiedziałabym jej tylko dwa słowa: “Ufam Ci”. Ale to mogę powiedzieć dopiero teraz, bo dzisiaj potrafię powiedzieć to samej sobie. Przeszłam niesamowitą, choć niełatwą drogę, którą sama sobie wybrałam. Przeszłam ją, bo kiedyś uwierzyłam, że ona będzie dla mnie dobra. Byłam konsekwentna, pracowita, ale też przepłaciłam to zdrowiem.
A co dziś z perspektywy czasu, uważasz za swój największy sukces?
Przede wszystkim to, że w ogóle jestem tutaj. Kiedy wymyśliłam to miejsce, od razu marzyłam, że będzie dokładnie takie – to będzie miejsce, gdzie każdy, kto przychodzi, zawsze będzie przytulany. Wiedziałam dokładnie, co chcę dawać tym ludziom, jak chcę ich gościć i przyjmować. Najważniejszy jest dla mnie drugi człowiek. Marzyłam, żeby dawać mu dobre rzeczy, bo wierzę, że ludzie są dobrzy. Nawet jeśli są tacy, w których na pierwszy rzut oka tego nie widać, każdy w głębi ma w sobie dobro. Każdy marzy o tym, żeby ktoś go przytulił i podał mu słodką usmażoną brzoskwinię – to takie proste, a jednocześnie niesamowite. I w to miałam ogromną wiarę.
Nigdy nie zwątpiłaś?
Nie zwątpiłam, bo skupiałam się tylko na kolejnym kroku. Nie myślałam o końcowym efekcie. Nigdy nie myślałam o tym, jak to wszystko będzie wyglądało w końcowej formie, tylko o tym, co jest tuż za rogiem. Miała być stodoła, miała być dobudowana część – i tyle. Co trzeba zrobić najpierw? Znaleźć architekta, który specjalizuje się w stodołach. Znalazłam takiego – odbyliśmy spotkania i konsultacje, powstał projekt. Kolejny krok – pozwolenie na budowę. To trudna rzecz, ale odhaczone. Potem ekipa od ścian i murów. I tak krok po kroku, powoli, konsekwentnie. Gdybym myślała o wszystkim naraz, nie zrobiłabym tego. Dlaczego? Bo jestem jednym z najmniej odważnych ludzi na świecie.
I ten najmniej odważny człowiek na świecie, który spędził prawie 20 lat w korporacji, nagle pomyślał: „Okej, to ja tutaj wybuduję sobie tę stodołę i będę karmić ludzi…”.
Nie, ten człowiek pomyślał: “Bardzo bym chciała robić rzeczy, wiedząc, po co. I bardzo bym chciała robić rzeczy, które mają sens dla mnie i dla drugiego człowieka”. Bo te, które robiłam z ogromnym zaangażowaniem w korporacji, tak naprawdę nie wiedziałam, dla kogo są – na pewno nie dla osób, którym bezpośrednio je “dawałam”. Trochę nie wiedziałam też, po co robi się niektóre rzeczy. Angażowałam całą swoją energię, a potem dowiadywałam się: “Nie, nie, nie, zmieniamy plany, teraz wszystkie ręce na pokład i idziemy w inną stronę, a to już nieważne”. To było frustrujące.
Myślę, że patrząc na drogę, którą przeszłaś, pierwsze słowo, które wielu osobom przyjdzie na myśl, to mimo wszystko „odwaga”.
Wiesz, bardzo często dostaję takie sygnały: “Gratuluję Ci odwagi”, “Jakie to jest inspirujące! Ja nie mam takiej odwagi, nie zdecydowałabym się na to”… I jakoś nie potrafiłam przyjmować tych słów o odwadze.
Trochę jakby były nie o Tobie?
Trochę tak! Zawsze zaprzeczałam, mówiłam, że ja nie jestem odważna, to nie to. I wtedy padało pytanie: „No to o czym to jest?”. Jakiś czas szukałam tej odpowiedzi, ale dzisiaj już wiem. To jest o ogromnym wysiłku, heroicznej i niesamowitej pracy. O wielkiej wierze w to, że jest to moja i właściwa droga. I w takiej sytuacji, z taką pewnością i wiarą w to, co robisz, możesz się bać. Możesz czuć się nieodważnym – i to jest zupełnie naturalne.
…bo mimo wszystko to się dzieje!
Dokładnie! W mojej pracy jako trenerka szkoliłam menadżerów i liderów – prowadziłam szkolenia motywacyjne, wspierałam zespoły w rozwijaniu ich mocnych stron. Słabości wtedy zostawia się na boku, bo ten potencjał ma tkwić w tym, co w nas najsilniejsze. I oczywiście potrzebne są też te mocne strony, ale jeśli czegoś naprawdę pragniesz i o czymś marzysz… to słabości nie przeszkadzają. Ja tworzyłam tę moją Łąkę, cały czas będąc w totalnym lęku. Ale mogłam to zrobić, bo wierzyłam w swoje marzenie… Mogłam to zrobić też dlatego, bo miałam obok siebie prawdziwe anioły. Mam cudownych ludzi, którzy wspierali mnie na każdym kroku – nawet wtedy, gdy towarzyszył mi lęk. Mogłam sobie pozwolić na to, by nie być odważna, bo przy mnie byli ci, którzy dawali mi poczucie bezpieczeństwa. Mój mąż jest moim aniołem i ratownikiem. Wierzę, że gdyby nie on, mogłabym dziś żyć zupełnie inaczej i nie koniecznie realizując swoje marzenia.
Wiesz, szukam teraz słów, które najlepiej by Cię opisały, ale może spróbuję inaczej… Ty, drugi człowiek i możliwość nakarmienia go – możemy tak zdefiniować Twoją pełnię szczęścia?
Absolutnie! Tylko wiesz… to karmienie jest takie pojemne. Bo to nie jest historia tylko o tym, że dam komuś jeść.
…bo to jest karmienie obecnością, uwagą, czułością i towarzyszeniem.
Ale zobacz, jakie to są proste rzeczy! Przecież w tym nie ma nic szczególnego.
A jednak właśnie one są dziś w deficycie.
Kamilo, podczas spotkania z Tobą niczego nie brakowało. Nakarmiłaś mnie, utuliłaś swoim spokojem i obecnością. Pokazałaś, że otwartość i zaufanie wobec drugiego człowieka tworzą prawdziwe piękno. Podzieliłaś się ze mną tym, co masz najcenniejszego – pasją, czasem i historią. To miejsce i Ty w nim – wszystko razem sprawiło, że to spotkanie było po prostu… smaczne. Dziękuję!





Zobacz również
“WIEM, ŻE MOJA RODZINA MNIE KOCHA, CHOĆ JESTEM DLA NICH ZDRAJCĄ” – HUSEYIN CELIK
20 lipca 2024
“MOJA WIARA W SIEBIE NIE WZRASTA. GAŚNIE MOJA NIEWIARA W SIEBIE” – TOMASZ KOZŁOWSKI
21 sierpnia 2025