Przemysław Świercz

“DALEKO MI DO MITU WIECZNEGO OPTYMISTY. BARDZIEJ ZALEŻY MI NA TYM, ŻEBY BYĆ AUTENTYCZNYM” – PRZEMYSŁAW ŚWIERCZ

Każdy mecz grał, jakby był jego ostatnim. Na murawę wchodził z całym sercem i pełnym zaangażowaniem. Teraz nadszedł moment pożegnania z piłką klubową. Gdy rozmawialiśmy dwa dni przed jego ostatnim turniejem, miał jedno marzenie. Spełniło się. Spełnił je – Wisła Kraków zdobyła piąty z rzędu tytuł Mistrza Polski.

To był dla niego wyjątkowy mecz – jeden z ostatnich, które rozegrał. Zamknął nim pewien rozdział w życiu, ale koniec jednej historii zawsze oznacza początek nowej. Pierwszy taki koniec i początek przeżył, gdy w wyniku wypadku przeszedł amputację. Dziś – choć każdy dzień zaczyna od lewej nogi – w życiu biegnie szybciej niż wielu z nas.

Jedni widzą w nim sportowca, legendę Amp Futbolu w Polsce. Inni – mentora i motywatora. Dla wielu jest symbolem determinacji i dowodem, że „niemożliwe” istnieje tylko w głowie. Ale kim naprawdę jest człowiek kryjący się za tymi wszystkimi słowami? Z czym walczy i o czym marzy Przemysław Świercz? Co daje mu siłę do działania, co go wzrusza i za co jest wdzięczny?

Przemku, spotykamy się na chwilę przed ważnym dniem – Twoim ostatnim meczem klubowym. Co czujesz w tym momencie?

W najbliższy weekend zagram swoje ostatnie trzy mecze. Już jakiś czas temu podjąłem decyzję o zakończeniu kariery piłkarskiej, więc te spotkania będą moimi pożegnalnymi. Mam nadzieję, że udanymi, bo walczymy o tytuł Mistrza Polski. Liczę, że uda nam się zdobyć ten puchar i zakończyć wszystko w naprawdę fajnej atmosferze.

Choć kończysz karierę zawodnika, to przecież nie żegnasz się z Amp Futbolem, prawda?

Nie, nie kończę z nim całkowicie. To prawda, że nie wyjdę już na boisko jako zawodnik, ale w tym świecie zostaję. Kończy się tylko pewien etap – era sportowca, ten czas aktywnego grania. Tak jak wcześniej zakończył się etap reprezentacyjny, teraz kończy się klubowy. Przychodzi nowy – etap trenerski. Coś się kończy, ale coś też zaczyna. Już nie będę przeżywał tych emocji typowo piłkarskich – przed meczem, w trakcie, po… Teraz emocje będą na pewno inne, ale równie silne.

Długo dojrzewałeś do tej decyzji? Była dla Ciebie trudna?

Nie była łatwa, bo zostawiam coś, czym zajmowałem się przez 14 lat. Moja siostra powiedziała kiedyś, że w pewnym sensie Amp Futbol po wypadku mnie definiował, a może nawet kształtował. I chyba coś w tym jest. Na pewno była to bardzo ważna część mojego życia. Choć nie mam stuprocentowego przekonania, że to właśnie teraz jest właściwy moment na zejście z boiska, coraz częściej myślę, że mogę to jeszcze zrobić na własnych warunkach. To ja schodzę z boiska – nikt mnie z niego nie zrzuca. Schodzę nie dlatego, że zabrakło mi siły grać czy biegać, ale dlatego, że pewnych rzeczy już nie zrobię lepiej. Nie dam z siebie więcej niż dotychczas. I chyba właśnie dlatego nadszedł czas, by powiedzieć sobie i innym: “Dziękuję”.

Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść? 

Dokładnie! Schodzę na własnych zasadach i to jest dla mnie ważne. To, co przeżyłem, zostaje ze mną. Czuję wdzięczność za wszystko, co się wydarzyło. I mam poczucie, że na ten moment więcej drużynie dać nie mogę. Dlatego chcę się po prostu cieszyć tą chwilą, tym momentem zejścia ze sceny.

A co Ci dało to całe doświadczenie z Amp Futbolem? Co czerpałeś z tego dla siebie?

Mnóstwo rzeczy. Przede wszystkim radość z robienia tego, co się kocha. Z uprawiania swojej pasji,  bo piłka nożna zawsze była obecna w moim życiu. Przed wypadkiem też grałem – co prawda w szkole średniej przerwałem regularne treningi, bo rodzice powtarzali, że ze sportu pieniędzy nie będzie, ale później była Akademia Wychowania Fizycznego i tak naprawdę całe moje życie kręciło się wokół sportu. Amp Futbol był takim powrotem do pasji. Był to też trochę zalążek życia sportowca zawodowego – może nie w pełni, bo w Polsce to wciąż nie jest sport zawodowy, ale jednak bardzo angażujący. No i ludzie – to ogromna wartość. Spotykasz różne osoby i od każdej z nich czegoś się uczysz.

Amp Futbol był też spełnieniem marzeń?

Takim spełnieniem było dla mnie założenie koszulki z orzełkiem na piersi.

Pamiętasz pierwszy raz, gdy ją założyłeś?

Doskonale pamiętam! Szykowaliśmy się wtedy na turniej do Manchesteru. Był 2012 rok, nasz pierwszy towarzyski turniej. Dostaliśmy stroje z Polskiego Związku Piłki Nożnej – stare, za duże. Wisiały na nas jak worki po ziemniakach (śmiech). Ale dla mnie to nie miało znaczenia. Dostałem tę koszulkę do domu, ubrałem się, zrobiłem sobie zdjęcia i wysłałem bratu. Byłem przeszczęśliwy, że mam tego orzełka na piersi. Że mam reprezentacyjną koszulkę. A potem – już na boisku – ta duma, gdy śpiewasz hymn… Wiem, że to może zabrzmieć patetycznie, ale naprawdę za każdym razem, kiedy stałem ramię w ramię, z chłopakami po prawej i lewej stronie, przechodził mnie dreszcz. To były niesamowite emocje. Prawdziwa duma, że grasz w biało-czerwonych barwach, że reprezentujesz Polskę. Coś absolutnie wyjątkowego.

Czyli mamy już radość z realizowania pasji, spełnienie marzeń i ludzi, spotkania z nimi… Coś jeszcze?

Niebywałe emocje – od radości i szczęścia, po zniechęcenie, smutek, żal, a czasem nawet wstyd. Pewnie też w jakimś stopniu rozpoznawalność, bo z roku na rok Amp Futbol zyskuje coraz większą popularność, a to przełożyło się chociażby na możliwość budowania mojej zawodowej drogi. Dzięki temu pojawiły się wystąpienia inspiracyjne, szkolenia z kompetencji miękkich, z odporności psychicznej, a potem także praca trenera mentalnego. To wszystko wyrosło właśnie z doświadczeń, które zdobyłem w futbolu – z tego, czego nauczyło mnie boisko i szatnia. Teraz przenoszę to na salę szkoleniową, bo świat biznesu bardzo dobrze reaguje na te sportowe analogie. Jako trener mentalny pracuję też z zawodnikami i drużynami. Oczywiście nie wiem dokładnie, co czuje druga osoba, ale dzięki własnym doświadczeniom potrafię zrozumieć presję, jaką odczuwa. Wiem, co dzieje się w momentach zwątpienia… A ja mogę podzielić się perspektywą i pokazać, jak poradzić sobie z wyzwaniem czy odnaleźć się w trudnej sytuacji.

Skoro mówisz o radzeniu sobie z trudnymi sytuacjami… Sam z przymrużeniem oka powtarzasz, że każdego dnia wstajesz lewą nogą, a więc – teoretycznie – masz pod górkę. Zastanawiam się, jak tak naprawdę do tego podchodzisz? Czy jest to dla Ciebie metafora codziennych trudności, z którymi się mierzysz, czy raczej sposób na pokazanie, że nawet z najtrudniejszych początków mogą się rodzić piękne historie?

To nie jest tak, że życie na jednej nodze jest nieszczęśliwe. Że muszę z czymś ciągle walczyć. Mam różne dni – tak, jak każdy człowiek. Są takie, kiedy budzę się z energią, z radością i z poczuciem szczęścia, ale są też dni, kiedy najchętniej zostałbym pod kołdrą i nie wychodził z łóżka. I daję sobie do tego prawo. Nie narzucam sobie sztucznie, że muszę być zawsze szczęśliwy. Daleko mi do mitu wiecznego optymisty. Bardziej zależy mi na tym, żeby być autentycznym. Człowiek ma prawo mieć gorszy dzień, gorszy czas – byle nie trwało to zbyt długo, bo długotrwałe życie w stresie czy smutku może prowadzić do depresji, więc trzeba umieć to zauważyć i z tym pracować. Jednocześnie daję sobie prawo do szczęścia, mimo że nie mam nogi…

…bo utrata nogi nie oznacza, że Twoje życie się skończyło.

Wręcz przeciwnie – mam wrażenie, że wtedy właśnie coś się zaczęło. I to nauczyło mnie, że zawsze koniec jednego jest początkiem czegoś nowego. Taki prosty przykład: zmiana pracy – kiedy ktoś traci etat po dwudziestu latach, często myśli: „To koniec”. A tymczasem to może być impuls, żeby zacząć coś zupełnie nowego, może nawet lepszego. Tak samo było u mnie. Widocznie potrzebowałem tej amputacji, tego życia na jednej nodze, żeby wrócić do marzeń z dzieciństwa – do gry w piłkę.

Powiedziałeś przed chwilą o tych gorszych dniach, które zdarzają się każdemu z nas. Zastanawiam się, czy są takie momenty, w których chciałbyś, żeby ludzie patrzyli na Ciebie nie tylko jak na inspirację – bo nią niewątpliwie jesteś – ale też jak na zwykłego człowieka, który ma swoje słabości i gorsze dni? Bo przez to, że tak optymistycznie mówisz o swoim życiu, wiele osób może myśleć, że Ty takich gorszych momentów nie masz.

Nie myślę o sobie jako o kimś inspirującym, to raczej ludzie tak mnie odbierają. Pewnie jest też różnica w zależności od tego, kto mnie zna. Ci, którzy są blisko mnie, wiedzą, że mam lepsze i gorsze dni. Ci, którzy spotykają mnie przy okazji warsztatów czy wystąpień, bardziej inspirują się samą historią niż mną jako osobą. Mam takie swoje powiedzenie: “Traktujcie spotkanie ze mną jak szwedzki stół. Nie bierzcie wszystkiego, tylko wybierzcie jedną rzecz”. Dla kogoś to może być historia wypadku, może jakiś cytat, może opowieść o Amp Futbolu – cokolwiek. Ważne, żeby przełożyć to na swoje życie. Nie da się skopiować tego, co ja przeżyłem, bo każdy ma swoją historię i swoje doświadczenia. Kluczem jest jednak szukanie inspiracji i wybieranie z niej tego, co naprawdę z nami rezonuje. Czegoś, co najbardziej nas porusza. Ale to już od nas zależy, czy tylko tego wysłuchamy i uśmiechniemy się, czy zrobimy małą zmianę w swoim życiu. Ja przecież też jestem zwykłym człowiekiem – mam swoje błędy, wady, grzechy. Żyję na tym świecie tak jak każdy. Mam to szczęście, że mogę dzielić się swoją historią, bo straciłem nogę i to zmieniło moją drogę. Pamiętajmy jednak, że każdy z nas ma inną, własną opowieść.

Zaskakujący kontrast – szczęście i brak nogi w jednym zdaniu. Potrafisz mówić o tym bardzo naturalne.

Widocznie musiałem tę nogę stracić, żeby móc dzielić się swoją historią. Jeśli choć jedna osoba weźmie coś z tego dla siebie, to dla mnie jest to dowód na to, że ten wypadek miał sens. Pan Bóg po coś mi to dał, prawda?

No właśnie… Powiedziałeś kiedyś, że Pan Bóg postawił przed Tobą to doświadczenie, skrojone na Twoje możliwości i na Twoje siły. Jednak, gdy spotyka nas w życiu coś trudnego, zastanawiamy się: po co? Dlaczego? To po co Pan Bóg postawił przed Tobą ten wypadek, to doświadczenie?


Wierzę, że między innymi po to, żebym mógł nim się dzielić. Być może właśnie dzięki niemu mogę też mówić drugiemu człowiekowi o Panu Bogu? Wiele osób mówi mi: “Dziękuję Ci za Twoje świadectwo”. Zawsze, opowiadając o wypadku, opowiadam też o tym, jak w szpitalnej sali poprosiłem moją siostrę, żeby sprowadziła ojca zakonnego. Potrzebowałem się wyspowiadać, porozmawiać z księdzem. To był taki moment, kiedy poczułem, że Pan Bóg przyszedł do mnie, poklepał mnie po ramieniu i powiedział: “Przemek, dasz radę. Będzie dobrze”. I tak właśnie do tego podchodzę – żeby dzielić się tym doświadczeniem, opowiadać, jak Pan Bóg wtedy we mnie zadziałał. Nie chcę, żeby to zabrzmiało tak, jakbym nagle stał się świętym, bo nie jestem świętym. Jestem zwyczajnym człowiekiem, ze swoimi słabościami, ale Pan Bóg w moim życiu był zawsze i jest nadal.

Nigdy nie zwątpiłeś?

Nie, nigdy nie zwątpiłem. Pewnie były momenty bliższej i dalszej relacji z Panem Bogiem, ale nigdy Go nie obwiniałem. Nigdy nie straciłem wiary. Wręcz przeciwnie – mam wrażenie, że był taki czas, kiedy Pan Bóg nosił mnie na swoich rękach, a nie ja szedłem obok Niego. Cały czas jest obecny w moim życiu, i to właśnie dzięki temu udało mi się podnieść. Gdyby nie On – gdyby nie był w moim sercu, w mojej głowie – nie wiem, czy bym się dźwignął. Tylko dzięki Jego pomocy mogłem poukładać swoje myśli i przyjąć wypadek takim, jakim był. To nie ja to wszystko osiągnąłem – ja jestem tylko narzędziem w jego rękach.

Ktoś mógłby powiedzieć, że dość szybko się podniosłeś – w 2009 rok miałeś amputację nogi, a w 2012 roku grałeś już z orzełkiem na piersi, prawda? Miałeś w międzyczasie moment prawdziwej rozpaczy, czy od razu przeszedłeś do działania? 

Nie pamiętam takiego momentu, w którym doznałbym prawdziwej rozpaczy, takiego mocnego uderzenia o podłogę. Myślę, że siła Pana Boga działała we mnie wtedy bardzo mocno. Moje myśli skupiały się na działaniu. Pamiętam, że jeszcze w szpitalu – już jak byłem w Polsce – poprosiłem bliskich, żeby przywieźli mi mój komputer – chciałem od razu pracować. Organizowałem naukę pływania, przygotowywałem listy, zapisy. Dążyłem do tego, żeby jak najszybciej wrócić do pracy. Chciałem prowadzić zajęcia, umawiać się z klientami i wrócić do tego, co robiłem przed wypadkiem. Z tą różnicą, że teraz na jednej nodze. To było pełne skupienie na tym, co mogłem zyskać, a nie na tym, co straciłem. 

A skąd Amp Futbol?

Tuż po wypadku myślałem: “Przemek, jeśli nie zrobiłeś kariery sportowej, będąc w pełni sprawnym, to teraz pomyśl, jaką dyscyplinę możesz trenować po amputacji”. Naturalną drogą było pływanie – skoro pracowałem w tym sporcie, mogłem kontynuować treningi i startować w zawodach. Potem spróbowałem koszykówki na wózkach. Wtedy jednak bardzo przeszkadzało mi to, że jestem na wózku, poprzypinany, unieruchomiony… W międzyczasie, w głowie cały czas miałem piłkę nożną. I wtedy zobaczyłem relację ze zgrupowania…

Od razu poczułeś, że to jest to?

Tak, serce zaczęło mi bić jak oszalałe! Pamiętam, że nie mogłem w ogóle spać przed pierwszym treningiem. Byłem tak podekscytowany, że wreszcie mogę tego spróbować.

Nigdy nie pomyślałeś, że to szybkie działanie było też próbą zagłuszenia w sobie czegoś?

Myślę, że u mnie te trudniejsze momenty rozłożyły się w czasie. Może dlatego, że oddałem wszystko Panu Bogu, było mi po prostu łatwiej, bo wiedziałem, że nie jestem sam. Na pewno ogromne wsparcie dali mi też bliscy. A to działało z kolei w dwie strony – im łatwiej było mnie wspierać, bo widzieli, jak ja sobie radzę, a ja sobie nieźle radziłem, bo miałem wsparcie od nich. 

Ale to było mądre wsparcie. To nie było wyręczanie Cię we wszystkim, prawda? 

Pamiętam jedną historię z początków mojego życia na jednej nodze. Siedziałem wtedy na kanapie, nie miałem jeszcze protezy i poruszałem się o kulach. Mówię wtedy do mojej jeszcze dziewczyny, Asi: “Słuchaj, napiłbym się herbaty”. W odpowiedzi słyszę: “‘No ja też chętnie bym się napiła. Zrób nam”. W pierwszym odruchu doznałem szoku, bo jak mam to zrobić? Musiałem wykombinować, jak doskoczyć do kuchni, zrobić herbatę i przetransportować ją z powrotem na stolik przy kanapie. Ale właśnie ta sytuacja uświadomiła mi, że stanie się osobą z niepełnosprawnością nie oznacza, że nic nie muszę robić. Nie zwalnia mnie to z obowiązku bycia dobrym partnerem, a później mężem, czy ojcem. Nie może mnie to definiować! Nie może też zwalniać z pewnych obowiązków, które należą do człowieka.

Kiedy mówiłeś o tej herbacie i tym wyzwaniu w kuchni, nasunęło mi się pytanie – z jakimi barierami mierzysz się teraz w swoim życiu?

Z tymi w mojej głowie. 

Czyli? 

Brakiem odwagi, brakiem poczucia pewności siebie, brakiem decyzyjności…

Poczekaj, poczekaj – powoli. Od początku… chcesz powiedzieć, że nie jesteś odważny? 

Oczywiście, że nie jestem! Nie jestem superbohaterem. Pracuję nad swoją odwagą, nad poczuciem pewności siebie, nad wiarą w swoje umiejętności. Uczę się też podejmować decyzje. To są moje takie czarne dziury, które staram się jakoś zapełniać. To, że jestem tu, gdzie jestem, nie znaczy, że nie mam deficytów, nad którymi muszę pracować. Przecież nasze życie polega na ciągłej pracy nad sobą i swoim rozwojem. Kiedyś ktoś mądry powiedział, że rodzimy się głupi i umieramy głupi, ale to nie znaczy, że nie warto próbować się rozwijać.

A gdybyś miał dziś podziękować sobie za coś – za co byłbyś najbardziej wdzięczny?

Na pewno jestem wdzięczny sobie za błędy, które popełniam, bo one zmuszają mnie do refleksji. Do zmiany czegoś w życiu. Ale najbardziej jestem wdzięczny za to, co dostałem w życiu od Pana Boga – za rodzinę, za dzieci, za żonę, za pracę, za życie na jednej nodze i za życie na dwóch nogach wcześniej. Jestem wdzięczny za naszą rozmowę. Za kawę, którą przed chwilą wypiliśmy. Jestem wdzięczny za to, że możemy teraz spacerować, a nie musimy siedzieć przy stoliku. Czuję wdzięczność za to piękne słońce…

Umiesz doceniać małe rzeczy.

Uczę się. 

Dobrze Ci to wychodzi! 

Każdego dnia, jeszcze przed śniadaniem, klękam i dziękuję Panu Bogu za bezpieczną noc. Dziękuję za to, że mam co jeść. Dziękuję za poranną kawę. Dziękuję za wczorajszy dzień i za to, że mogę się obudzić. Wtedy łatwiej jest mi to wszystko przyjąć…

Lżej wchodzi się w nowy dzień?

Na pewno! Moja uwaga i koncentracja są skierowane na to, co już mam, a nie na to, czego nie mam albo do czego dążę. 

Skoro mówisz o tym, co już masz – a masz przecież na koncie wiele zwycięstw, tych sportowych i tych życiowych – to chciałabym Cię zapytać o najważniejszy, największy mecz w Twoim życiu. Nie tylko na boisku. Twoja największa wygrana to…?

Mam wybrać tylko jeden? To trudne… 

Zatem nie ograniczaj się.

Myślę, że bardzo ważnym meczem był właśnie mój wypadek i to, w którą stronę poszły moje myśli. Jak się z niego podniosłem. Ważną rozgrywką była też zmiana pracy – to też był taki mecz, w którym musiałem zagrać i wydaje mi się, że na razie go wygrywam… Z takiego miejsca komfortu, bezpiecznej pracy na etacie musiałem się trochę przeformatować na inną formę zarabiania pieniędzy i inną formę rozwoju biznesowego. Ale myślę, że takich meczów było wiele więcej i trochę boję się wymieniać, żeby nie pominąć tego najważniejszego.

A gdybym zapytała się o to, jaki mecz przegrałeś, o co masz do siebie żal? Byłoby łatwiej wymienić?

Staram się nie mieć żalu do siebie o nic, ale są rzeczy, które mógłbym zrobić lepiej. Na pewno mogłem bardziej zadbać o relację z tatą, który już nie żyje. Mocniej dbać o nią…

Winisz siebie za to?

Może nie winię siebie, ale wiem, że można było to zrobić inaczej. Tylko już tego nie odwrócę i czasu nie cofnę. Gdybym wtedy miał taką świadomość, jaką mam teraz, może udałoby się coś zrobić lepiej…

I nie wiesz, co by było, gdyby…

Dokładnie! Podobnie jest z tą karierą sportową… Gdybym miał szansę przeżyć ją jeszcze raz, od nowa, z tą wiedzą, jaką mam teraz, pewnie wyglądałoby to nieco inaczej. Ale wtedy robiłem tyle, ile mogłem. Robiłem tyle, ile potrafiłem. Wiesz, poczucie żalu jest też niebezpieczne, bo patrzysz na wydarzenia z zupełnie innej perspektywy…

Przemku, a czego byś dzisiaj dla siebie chciał? Jakie masz marzenia?

Dziś? To ograniczę się może do najbliższego weekendu… Chciałbym, żeby ten ostatni czas na boisku był pełen radości. Chciałbym czerpać frajdę z każdej minuty spędzonej z kolegami. Chciałbym poczuć spełnienie i zejść z boiska szczęśliwy – wdzięczny za to, że mogłem grać i przeżywać te wszystkie momenty. Z Wisłą Kraków przeżyliśmy wiele wspaniałych chwil – od mistrzostwa Polski po zdobycie Pucharu Ligii Mistrzów. To była naprawdę bogata historia i wiele cudownych doświadczeń. Chcę zejść z boiska z poczuciem, że zrobiłem kawał dobrej roboty z tymi chłopakami i dziewczynami. Chcę po wszystkim spojrzeć w górę i po prostu powiedzieć: “Dziękuję.”

I tego z całego serca Ci życzę! A łzy będą?

Nie będę się przed nimi bronił. Daję sobie do tego prawo, żeby trochę się wzruszyć, bo to kawał mojego życia.

A co najbardziej Cię wzrusza? Skoro już o łzach mowa, a przecież – jak mówią – faceci nie płaczą.

Płaczą, płaczą… (śmiech) Wzruszają mnie momenty refleksji. Ludzkie cierpienie, szczególnie dzieci – to mnie zawsze porusza. Taka zwykła ludzka krzywda. Pamiętam też jedno mocne wzruszenie z boiska… Mistrzostwa Europy w Krakowie, stoimy przed meczem, śpiewamy hymn. I nagle na trybunach widzimy dzieciaki z Amp Futbolu – naszych juniorów, którzy trzymają transparent z napisem: “Chcemy być tacy jak Wy”. Łzy same popłynęły. Podobnie było na mundialu – tuż przed jednym z meczów trener rozdał nam listy i kartki od naszych rodzin. Każdy dostał coś od bliskich – kilka słów wsparcia, wspomnienia, życzenia. To mnie rozłożyło. Te słowa, że są ze mną, że mnie wspierają, że tęsknią… Bo wiesz, to zawsze jest trudne – realizujesz pasję, robisz to, co kochasz, ale kosztem czasu z rodziną. Dla mnie to było zawsze duże wyzwanie – pogodzić jedno z drugim.

Miałeś wyrzuty sumienia z tym związane?

Często. Zdarzało się, że pakowałem się na zgrupowanie z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony radość, bo robię to, co kocham. Z drugiej – zostawiam żonę samą z dziewczynkami. To nie było łatwe.

Ale wyszedłeś z tego meczu zwycięsko.

To się dopiero okaże, bo dopóki żyjemy, ten mecz wciąż trwa.

Na początku naszego spotkania zapytałeś mnie, za co mogę być sobie wdzięczna. Dziś dopisuję do tej listy jeszcze jedną pozycję –  za to, że daję sobie szansę poznawać takich ludzi jak Ty! Zabieram z naszego spotkania – jak ze szwedzkiego stołu – spokój, pokorę i tę umiejętność zaczynania każdego dnia lewą nogą. Z wdzięcznością. Przemku, dziękuję!

fot. Dominika Woźniak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *